Tylko u nas! Grzegorz Braun: Angole nadchodzą - komu z odsieczą?Od samego początku roku polskiemu państwowcowi nie brakuje powodów do niepokoju. Przysporzył ich niemało występ pani premier Szydło przed eurokołchozowym parlamentem. Fakt, że Polacy nie dali się tam zjeść w kaszy tak łatwo, jak mieli na to nadzieję inicjatorzy nagonki – to niestety słaba pociecha.

Niewątpliwie bowiem osiągnięty został główny i nadrzędny cel tego widowiska: oswojenie polskiej publiki z obrazem krajowych „władz najwyższych”, które niczym niesforny uczeń zobowiązane są zdawać egzamin poprawkowy przed zagraniczną komisją kwalifikacyjną. Sama pani premier tylekroć powtarzając przy tym mantrę o „europejskiej jedności” i „demokratycznym porządku”, robiła naprawdę przykre wrażenie. Nasi aktualni liderzy sądzą, jak się zdaje, że aspirowanie do roli prymusa w recytowaniu takich euro-frazesów, zagwarantuje Polsce bezpieczeństwo od strony Zachodu.

Można rozumieć tę taktykę – jeśli to tylko taktyka – ale warto zwracać uwagę na jej słabe strony. Owszem, elity Eurokołchozu pozostają w dużym stopniu zakładnikami własnej retoryki – ale wydarzenia minionego sezonu (na czele z kontrolowanym kryzysem z „uchodźcami/nachodźcami”) pokazują, jak silne jest dążenie do zmiany tego stanu rzeczy. Przywódcy państw Europy Zachodniej wyraźnie szykują się już do następnego etapu, na którym obowiązywać będą już zupełnie inne mądrości, a poprawność polityczna pozostanie narzędziem propagandowym do dyscyplinowania słabszych i bardziej naiwnych. Wszyscy szukają tylko dobrego pretekstu do wycofania się z systemowych obietnic bez pokrycia (socjalu) i ustrojowej iluzji równości (demokracji). Dostatecznym pretekstem będzie, ma się rozumieć, wojna – której oficjalne „rozpoczęcie” nie zostało wprawdzie jeszcze ogłoszone, ale faza przygotowawcza minęła już dawno, minął znany dobrze w sztuce dramaturgii „punkt bez odwrotu”. W tej sytuacji wchodzenie przez Warszawę w licytację z innymi stolicami, kto mianowicie jest bardziej „pro-europejski”, nasuwa skojarzenie z wysiłkami takiego sportowca, co nieświadom niczego prowadzi intensywny trening w dyscyplinie, która lada chwila zostanie wycofana z olimpiady.

Tymczasem na scenie krajowej trwają przygotowania do wiosennego „majdanu”. Ćwiczebne akcje „obrońców demokracji” niczego oczywiście same ze siebie nie osiągną i nie zmienią – i ich organizatorzy wiedzą to najlepiej, ale muszą przecież mieć materiał do wylegitymowania się swoim sponsorom i patronom. O sytuacji przesądzić może wyłącznie sygnał z zewnątrz – a konkretnie: z Waszyngtonu. Tak długo, jak długo Amerykanie potrzebują Polski jako karty przetargowej w swoich negocjacjach z Rosją – aktualny układ władzy ma szanse kontynuować „dobrą zmianę”. Ale to może się zmienić bardzo szybko, wręcz z tygodnia na tydzień – jeśli Biały Dom zapali zielone światło dla nowej „jeszcze lepszej zmiany”. Wówczas obóz zdrady i zaprzaństwa weźmie w żagle cały wiatr, jakim wioną na Polskę jego patroni z Moskwy i Berlina – gdzie powierzenie Żydom roli podwykonawcy już od dawna nie budzi, jak się zdaje, żadnych kontrowersji.

O pełnej realności nagłych i radykalnych rearanżacji w polityce międzynarodowej przypomniała nam ostatnio pani Hilarzyca Clintonowa, przypuszczalna lokatorka Białego Domu od następnej zimy, która podczas ostatniej debaty przedwyborczej wyraźnie stwierdziła, że nowy „reset” w stosunkach z Rosją jest niewykluczony „w zależności od tego, co Stany Zjednoczone za to uzyskają”. A co mogą uzyskać? Tego już pani Clintonowa głośno nie mówi, ale przecież wiadomo, że z perspektywy Waszyngtonu sytuacja na drugorzędnych teatrach III wojny światowej (główny teatr to oczywiście Pacyfik) jest postrzegana jako naczynia połączone: Bliski Wschód i Europa Środkowa. Co więc wytargują Amerykanie od Rosjan w tamtym rejonie – to spłacą nami. (Notabene na tę ścisłą korelację zdaje się wskazywać również oszczędny komunikat po spotkaniu min. Witolda Waszczykowskiego z imperialnym rewizorem Danielem Friedem). Niby to oczywista oczywistość – że poważne państwa, a zwłaszcza imperia nie mają „sojuszników”, tylko interesy. Ale jakoś tak się składa, że takie nieprzyjemne oczywistości upierają się ignorować i polskojęzyczne media, i polscy przywódcy – i to zwłaszcza ci żyjący internacjonalistycznymi mitami Kościuszki, Pułaskiego i Dąbrowskiego.

I oto w sytuacji tak chwiejnej, i tak niejasnej dla nas co do rozstrzygnięć – które będą wypadkową nie naszych suwerennych decyzji, ale poufnych imperialnych „resetów” – po raz kolejny ogłasza nam się jako dobrą nowinę plan wprowadzenia do Polski obcych sił zbrojnych. Od pół roku wiemy już, że armia USA dysponować będzie na naszym terytorium pięcioma „bazami sprzętowymi” – co w praktyce oznacza ni mniej, ni więcej, że będziemy mieli w kraju pięć stref eksterytorialnych, na których jurysdykcja polska będzie miała znaczenie podobne, jak przed laty w Kiejkutach. Teraz zaś dowiadujemy się, że od przyszłego roku ma w Polsce stacjonować w systemie rotacyjnym tysiąc żołnierzy Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii. Pozostając z największym szacunkiem dla niezłomnej patriotycznej postawy i niestrudzonej pracy państwowej ministra Antoniego Macierewicza, który nam tę nowinę ogłasza, trudno jednak podzielać jego w tej sprawie pogodny nastrój. Jest to bowiem wiadomość prawdziwie jeżąca włosy na głowie – każdemu, kto zdaje sobie sprawę z tego, jak długa i konsekwentnie podtrzymywana była zawsze antypolska, antykatolicka linia polityki brytyjskiej.

Pomijając już sprawy i sprawki wcześniejsze – od kiedy Londyn stał się stolicą światowej rewolucji protestanckiej, katolicka Polska była zawsze po prostu przeciwnikiem przeznaczonym do anihilacji. Tak było w wieku XVII, w dobie „potopu”, kiedy Londyn odgrywał kluczową rolę organizacyjną w pierwszych skutecznych spiskach rozbiorowych (do ról wykonawczych angażując Szwedów i Kozaków). Tak było w wieku XVIII, kiedy Londyn wprost sponsorował Prusaków, a angielski poseł Hailes w Warszawie ponaglał, byśmy dla własnego dobra oddali im Gdańsk i Toruń. Owszem, mówiąc wprost: Wielka Brytania pozostaje poniekąd per procura naszym czwartym zaborcą. Tak było w wieku XIX, kiedy Londyn stał za kolejnymi prowokacjami powstańczymi, które miały ostatecznie wytoczyć z nas krew, a jednocześnie brał na siebie rolę stróża i egzekutora interesu diaspory żydowskiej – czego prominentnym przykładem misje dyplomatyczne Mojżesza Montefiori (zięcia Rothschildów, znanego „filantropa” występującego notabene w brytyjskim mundurze). I tak było, ma się rozumieć, w wieku XX – kiedy to w dobie I wojny Anglia pozostawała czołowym przeciwnikiem polskiej niepodległości, a w dobie II wojny prowadziła od początku do końca cyniczną grę naszym interesem. Rozumiem, że mimo tych doświadczeń stojący dziś na czele narodu mężowie doszli do wniosku, że zdołają ten trend odwrócić i ustanowić dziejowy precedens – i że z sukcesem, trwale przeciągają właśnie Anglię na stronę Rzeczypospolitej? Na jakiej podstawie mniemają, że rozlokowane u nas wojska naszych tylekroć przeniewierczych „sojuszników” staną na straży polskiej racji stanu, a nie jakiejś innej?

Poza fatalnymi doświadczeniami historycznymi, jest w tej sprawie jeszcze pewna dodatkowa, całkiem współczesna okoliczność. Oto dwa lat amijają właśnie od czasu, gdy brytyjska Izba Lordów zabrała głos w sprawie tzw. „restytucji” majątku żydowskich ofiar II wojny światowej – w lutym 2014 roku, w oficjalnej proklamacji panie i panowie lordowie wyrazili przekonanie, że na Warszawę należy wywierać szczególny nacisk, aby dokonała stosownego rozliczenia z upominającymi się o to prawem kaduka organizacjami żydowskimi. Czy panowie ministrowie Waszczykowski i Macierewicz mają jakieś optymistyczne w wymowie wiadomości dotyczące dalszego biegu tej sprawy? Skąd czerpią pewność, ze obecność tysiąca walecznych Angoli na naszym terytorium będzie służyła wywieraniu należytego wrażenia raczej na Moskwie – a nie na samej Warszawie?

Myślenie życzeniowe w powiązaniu z fetyszem bezalternatywności naszych zachodnich sojuszy i sentymentów – to jest prawdziwa choroba umysłowa, która toczy polskie życie publiczne już tyle pokoleń, że czas najwyższy się z niej leczyć. Nie można podejmować dobrych decyzji, jeśli wychodzi się z fałszywych przesłanek, a w żadnej chyba dziedzinie ta prawda nie staje się tak boleśnie i tak szybko ewidentna, jak w polityce, jak to pięknie ujmował nasz wybitny dziejopis Józef Szujski, jeszcze w XIX stuleciu pisząc „o fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki”. Zwłaszcza w polityce polskiej nazbyt często błędne rozpoznanie przeszłości skutkowało rozlicznymi katastrofami w życiu kolejnych pokoleń. Czyżbyśmy uczestniczyli w kolejnej takiej tragicznej powtórce?

za: http://polskaniepodlegla.pl

Komentarze