Bez ogródek przyznaję, że wyprowadzenie wojsk sowieckich z Polski ćwierć wieku temu było dla mnie nieprawdopodobnym cudem, darem opatrzności, którego niemal do ostatniej chwili nie potrafiłem przewidzieć.

Prawdę mówiąc, jako młodociany obserwator sceny politycznej nie spodziewałem się, że takiej chwili w ogóle dożyję, że będę mógł oglądać w telewizji ostatnie eszelony Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej odjeżdżające na Wschód. Ale tym bardziej nie przypuszczałem nigdy i w najczarniejszych snach nie śniłem, że oto wprowadzenie obcych wojsk na terytorium Polski będzie kiedykolwiek przedstawiane jako największa mądrość i najlepsza recepta na zabezpieczenie naszej suwerenności. Przecieram oczy ze zdumienia, kiedy dziś takiej koncepcji desuwerenizacji na własne życzenie zgodnie przyklaskują redaktorzy i czytelnicy „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”.

Wtedy, na początku lat 90., stanowczo za słabo świętowaliśmy koniec tamtej okupacji – a trzeba było głośno bić w dzwony na nabożeństwa dziękczynne i morze wódki wylać podczas radosnych festynów – bo oto dopiero z tą chwilą Polska ostatecznie odzyskiwała promesę niepodległości. Dlaczego tej promesy w całej pełni nie wykorzystała, dlaczego byt państwa polskiego po 25 latach, od kiedy zostaliśmy na swoim, jest tak problematyczny – to osobna kwestia. Z jednej strony pamiętać trzeba, że jednostki regularnej armii to nie jedyne narzędzie wywierania presji politycznej, czego doskonałym przykładem są aktywne działania na naszym terenie niemieckich fundacji i niemieckiej prasy polskojęzycznej. Z całą pewnością niemiecka racja stanu jest na naszym terytorium bardzo mocno respektowana i sprawnie egzekwowana i przez ćwierć wieku wystarczały do tego środki oddziaływania propagandowego, ekonomicznego, agenturalnego (układ wrocławski, układ gdański etc.) i korupcyjnego (m.in. poprzez eurokołchozowy system dotacji i subwencji). Bundeswehra nie była do tego potrzebna – wystarczyły bardziej subtelne bodźce, a i tak warszawscy ministrowie i ambasadorowie bez żenady deklarowali się jako rzecznicy niemieckiej polityki historycznej i niemieckiego interesu. Przykłady jawnie zdradzieckich postaw można mnożyć: Reiter, Sikorski, Wójcicki, Bartoszewski et consortes – wszyscy oni okazali się chętnymi klientami Berlina. Na poziomie władzy centralnej Niemcy dysponowali i nadal dysponują u nas swoimi kreaturami pokroju Tuska czy Grasia, a na poziomie lokalnym – Dutkiewicza i innych podobnych mu niemieckich „stypendystów”. A wszystko to bez żadnej bezpośredniej presji militarnej z tamtej strony. Wszak wielki program zbrojeniowy Niemiec (asygnata 130 mld euro do 2030 r.) ogłoszony został ledwie parę miesięcy temu. Notabene: ujawnił się przy tym sens zaangażowania berlińskiej elity w import islamistów do Europy – gdyby nie sprawa „uchodźców-nachodźców”, program reaktywacji militarnej imperium niemieckiego spotkałby się z powszechnym sprzeciwem nawet w samych Niemczech. A tak kryzys migracyjny doskonale przesłania i legitymizuje faktyczną remilitaryzację naszego zachodniego sąsiada.

Że najwyraźniej nic nie stoi na przeszkodzie pełnej konformizacji i wasalizacji elity państwowej bez konieczności rozpętywania wojny, nawet na skromnym poziomie „zielonych ludzików”, na to dowodów jeszcze bardziej spektakularnych dostarcza teoria i praktyka tzw. relacji polsko-żydowskich ostatnich dekad. Oto bowiem państwo żydowskie i organizacje diaspory osiągnęły w tej dziedzinie fantastyczne rezultaty: przyzwolenie ze strony Warszawy na skrajną nierównoprawność stron i nieekwiwalentność zachowań w tych relacjach. Przykłady wymieniać można by w nieskończoność, ograniczając się jednak do aktualności, wystarczy wskazać, że np. w pierwszych dwóch kwartałach bieżącego roku minister spraw zagranicznych Waszczykowski zdążył już trzykrotnie (sic!) spotkać się z prezesem AJC (Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego) Harrisem. Oficjalne komunikaty ministerialne z tych spotkań milczą oczywiście o sprawie roszczeń żydowskich – możemy za to przeczytać, że: „Szef polskiej dyplomacji przedstawił delegacji AJC priorytety Polski na szczyt NATO w Warszawie w kontekście zagrożeń płynących ze Wschodu i Południa. – Zwiększenie obecności NATO w naszym regionie ma kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa Polski – oświadczył minister Waszczykowski. Strony omówiły także perspektywy rozwiązania konfliktu ukraińsko-rosyjskiego oraz sytuację na Bliskim Wschodzie. Zgodziły się co do szczególnego charakteru partnerstwa polsko-izraelskiego”. Warto docenić kuriozalność tej sytuacji: oto minister rządu RP „przedstawia priorytety” szefowi jakiejś bądź co bądź prywatnej organizacji. Szanownym Czytelnikom zrzeszonym np. w Oddziałach Polski Niepodległej polecam najuprzejmiej, by tytułem eksperymentu spróbowali umówić się np. zaraz na przyszły wtorek w Departamencie Stanu USA, żeby odpytać sekretarza Kerry’ego z jego „priorytetów”. Co jednak, jak przypuszczam, nie jest w ogóle wyobrażalne ani w Waszyngtonie, ani w żadnej innej stolicy poważnego państwa, okazuje się normalną praktyką w Warszawie, i to niezależnie od tego, czy rządzi obóz zdrady i zaprzaństwa, czy obóz patriotyczny. Gdzie się podziewa święta w dyplomacji zasada wzajemności? A przecież nawet w części nie zostały jeszcze wykorzystane szerokie możliwości wywierania presji, jakie zapewnia stara dobra ustawa 1066 (legalizująca działania obcych służb na terenie RP), czy stosunkowo świeża nowela ustawowa „na rzecz gotowości” (legalizująca prowadzenie operacji na terenie RP przez obce wojska).

Skoro więc tak wiele osiągnąć można u nas środkami pokojowymi – tak łatwo wyegzekwować można od polskich mężów i żon stanu zachowania nielicujące z godnością ich urzędów i z suwerennością państwa, to strach pomyśleć, co będzie, kiedy nasi partnerzy sięgać zaczną wprost do arsenału wojennego. Że pan Waszczykowski znajduje w swym niewątpliwie napiętym kalendarzu czas na regularne spotkania z panem Harrisem, to jeszcze nie są symptomy ostatecznej nędzy i upadku. Ale czas jest niewątpliwie bliski. Mądrość aktualnego etapu: „wzmacnianie wschodniej flanki NATO w obliczu zagrożenia rosyjskiego” wkrótce ustąpić może mądrości etapu nowego, np.: „walka z radykalizmem w obliczu zagrożenia demokracji”. My tu bowiem na co dzień ekscytujemy się manewrami „Anakonda” i wizją stałej obecności naszych sojuszników, a tymczasem sekretarz Kerry z ministrem Ławrowem wprost wiszą na telefonie – od początku roku rozmawiali ze sobą już kilkadziesiąt razy (w pierwszych dniach czerwca już trzykrotnie, dzień po dniu!). Oficjalnie dyskutują tylko o sprawach syryjskich, ale z ich własnych wypowiedzi wprost wynika, że Bliski Wschód i Europa Środkowa to geopolityczne naczynia połączone. Hipoteza uprawianej na nasz użytek gry w dobrego i złego policjanta nabiera coraz większej realności. Czy bowiem Rosja i USA mogą pozostawać wiarygodnymi partnerami nad Eufratem, a jednocześnie zaciekłymi przeciwnikami nad Bugiem? Jest to równie nierealistyczne jak scenariusz historical fiction, w którym np. alianci szykują się do lądowania w Normandii, podczas gdy tymczasem marszałkowie Rommel i Montgomery w północnej Afryce wspólnie prowadzą misję stabilizacyjną.

Kto w tej sytuacji przedstawia postsowiecki imperializm rosyjski jako WYŁĄCZNE źródło zagrożeń dla naszej suwerenności, budzić musi wątpliwość, którą po staropolsku wyrażało się pytaniem: „Kpi, czy o drogę pyta?”.

Komentarze