Tylko u nas! Grzegorz Braun: Persona non grata. Demodyktatura ambasadora USA

Wzajemność jest zasadą w dyplomacji kardynalną – kto godzi się na brak wzajemności w sprawach mniejszych, niech się nie spodziewa, że zostanie ona zachowana w sprawach największego kalibru. Z tego względu polskie władze nie powinny dłużej zwlekać z wprowadzeniem obowiązku wizowego dla Amerykanów.

Należy przy tym unikać wszelkiej ostentacji: należy stanowczo zaprzestać żałosnego dopominania się o zniesienie wiz wjazdowych dla Polaków udających się do USA – naszym dyplomatom warto wydać instrukcję surowo zakazującą jakichkolwiek wzmianek na ten temat w oficjalnych enuncjacjach. A jednocześnie pilnie opracować należy możliwie skomplikowany formularz i adekwatnie upokarzającą, kosztowną procedurę dla wszystkich funkcjonariuszy, urzędników i żołnierzy imperium amerykańskiego, którzy wybierają się do Polski.

Z całą grzecznością i należną rewerencją – w nieoficjalnych rozmowach można się powołać na zaostrzenie procedur bezpieczeństwa w warunkach globalnej wojny z terroryzmem, a wprowadzając wygórowaną opłatę wizową, warto wspomnieć o problemach napiętego budżetu państwa, który wszakże wciąż boryka się z ciężarem długów m.in. wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przy czym w żadnym przypadku nie powinno to oznaczać jakiegokolwiek „zerwania” – z dramatycznym trzaskaniem drzwiami i automatyczną reorientacją naszej polityki, bo przecież: co nagle, to po diable. Oczywista jest dysproporcja potencjałów obu państw w każdym możliwym znaczeniu, tym bardziej jednak należy dbać o zachowanie wszelkich formalnych znamion dyplomatycznej równoprawności. Dalsze tolerowanie tak ewidentnej jak obecnie odmienności standardów we wzajemnym traktowaniu się przez Waszyngton i Warszawę może doprowadzić tylko do rzeczy gorszych, a zważywszy nasze doświadczenie historyczne – może wręcz tragicznych. Jak to bowiem trafnie diagnozuje inna mądrość ludowa – od rzemyczka do koniczka.

Pośrednim dowodem na trafność tej diagnozy jest obszerny wywiad, jakiego udzielił ostatnio polskojęzycznym mediom Paul W. Jones – ambasador Stanów Zjednoczonych od roku urzędujący w Warszawie.Jego Ekscelencja nawet nie próbuje już zachowywać pozorów – jawnie występując w charakterze imperialnego rewizora, czuje się upoważniony do protekcjonalnego recenzowania stanu demokracji u nas: „Jesteśmy przyjacielem i sojusznikiem Polski i właśnie dlatego zależy nam na zdrowym stanie demokracji w waszym kraju, podobnie jak w innych państwach członkowskich NATO. Demokracja jest podstawą wartości, które legły u podstaw budowy Sojuszu Północnoatlantyckiego w 1949 r”. – przypomina jak znudzony korepetytor mało pojętnym uczniom. Choć pan ambasador Jones rytualnie zastrzega, że prezydent Obama nie ma intencji „mieszania się w wewnętrzne sprawy Polski”, to przecież w istocie sam niczego innego nie czyni, stawiając się w roli arbitra w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Pozwala sobie przy tym na niezbyt starannie zawoalowaną pogróżkę, gdy przypomina: „Artykuł 2 traktatu o NATO zobowiązuje wszystkich członków do wzmacniania instytucji demokratycznych, bo to one są podstawą naszego bezpieczeństwa. Uważamy, że należy otwarcie mówić nie tylko o potrzebie wzmacniania zdolności wojskowych, ale także o funkcjonowaniu demokracji. Oczywiście, rozwój obecnej dyskusji jest sprawą polską, ale my, jako przyjaciele, zwracamy uwagę, że sprawa TK trwa już długo. Instytucja taka jak Trybunał Konstytucyjny jest potrzebna demokratycznemu państwu, a my w przyjacielski sposób zachęcamy do podjęcia działań, które umożliwią rozwiązanie tej sytuacji”. A zatem zupełnie już bez ogródek JE Ambasador Jones buduje sylogizm szantażu – wprost przecież wynika z cytowanego wywiadu, że Departament Stanu uzależnia działanie traktatu waszyngtońskiego od pozytywnej ewaluacji stanu „instytucji demokratycznych” w naszym kraju. Całkiem już bezczelnie w swej jawnej protekcjonalności brzmi kolejna fraza: „Część sporu dotycząca dopuszczenia sędziów do orzekania powinna zostać rozwiązana poprzez porozumienie polityczne. Według prezydenta Obamy, by tak się stało, potrzebny jest większy wysiłek”.

Oto więc nasi amerykańscy sojusznicy jawnie i publicznie uzurpują sobie role samozwańczych trenerów ponaglających nas do „większego wysiłku”, albo też zgoła psychoterapeutów rodzinnych zachęcających do „rozwiązywania sytuacji” poprzez „dyskusję”. Szczególnie zastanawiać powinna wypowiedź, w której JE Ambasador Jones deklaruje, ni mniej, ni więcej, zdolności profetyczne w sprawie Trybunału Konstytucyjnego: „Nie mam wątpliwości, że dyskusja na ten temat będzie trwać”. Na czymże opierać może tak niezbitą pewność kontynuacji owej „dyskusji”, a więc eskalacji afery Rzeplińskiego et consortes? Albo pan Jones jest prorokiem, albo też wiedzą coś o tym amerykańskie służby – czy aby tylko dyplomatyczne?

Warto w tym kontekście przypomnieć, że kiedy z początkiem tego roku odwiedzała naszą stolicę Victoria Nuland (specjalistka od „wspierania demokracji” m.in. na Ukrainie), wówczas spotykała się nie tylko z oficjalnymi przedstawicielami polskich władz w rodzaju Witolda Waszczykowskiego, ale i z przedstawicielami opozycji w rodzaju Ryszarda Petru. Najwyraźniej więc towarzysze z imperialnej ambasady przy Pięknej doskonale opanowali sztukę gry na kilku fortepianach. A może raczej – jeśli już trzymać się figur ze świata muzyki – trafniejsze będzie porównanie do gry na cymbałach niż na fortepianach?

Z jednej i z drugiej strony trwa bowiem licytacja sprawy polskiej w dół na zasadzie: „Kto da mniej?”. Zarówno „obóz zdrady narodowej”, który całkiem jawnie zajmuje się przyzywaniem interwencji zewnętrznej, jak też i jego adwersarze z „obozu patriotycznego”, roszczący sobie pretensje do monopolu po prawej stronie sceny politycznej – jedni i drudzy ogromnie ułatwiają pracę JE Jonesowi i jego kolegom z innych imperialnych ambasad. Tak zarządzając konfliktem wewnętrznym, można praktycznie bezkosztowo osiągać imponujące rezultaty. Że to ostatnie potrafi pan Jones, to potwierdzałaby wieść gminna, która niesie, że samym zmarszczeniem brwi udało mu się wyegzekwować posłuszną rezygnację rządu warszawskiego z przyjęcia chińskiej inwestycji w budowę Kanału Śląskiego. Czyżby więc brutalny szantaż opakowany w retorykę „lojalności sojuszniczej” miał doprowadzić do ostatecznego utrącenia prawdziwie „wielkiego projektu” – połączenia dorzeczy Wisły i Odry – tak strategicznie istotnego dla rozwoju gospodarczego, a więc i najszerzej rozumianego bezpieczeństwa Polski? (Szczegóły w następnym numerze).

Tekst ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa! Kupujcie nowe numery oraz inne tygodniki z naszego wydawnictwa! Wspomagacie w tej sposób niezależne, polskie media!

E-wydania: https://wogoole.pl/

Komentarze