„U nas to już żadnej Polski nie ma. Chcą nam zostawić tylko piosenkę i chorągiewkę” – tak brzmiała diagnoza stanu państwa zasłyszana ostatnio z ust pewnego taksówkarza-aforysty z Wrocławia. Osobiście gotów jestem się spierać, czy aby z tą chorągiewką to nie nadmiar optymizmu (o czym parę słów niżej), ale ogólne wyczucie kierunku, w jakim zmierzają sprawy publiczne, zdaje mi się całkiem trafne.
Rzecz w tym, że jeśli się ktokolwiek spodziewa spektakularnych, publicznych gestów i jasnych deklaracji w sprawie polskiej – a póki takowe nie następują, upiera się sądzić, że widać z państwem polskim wszystko jest jeszcze „w europejskiej normie”; kto czeka, że mu z telewizji zasygnalizują problemy z niepodległością Lis, Pochanke, Miecugow albo Żakowski – ten się może nie doczekać. Warto pamiętać, że przecież w 1945 r. nikt – ani Stalin, ani Roosevelt, ani nikt inny z szajki jałtańskich zbrodniarzy wojennych – nie ogłaszał wprost zamiaru likwidacji suwerennej państwowości polskiej. Wręcz przeciwnie, kolejne kroki w tym kierunku reklamowane były i zalecane jako niezbędne dla zapewnienia Polakom większego bezpieczeństwa („korzystniejsze granice”) i wydźwignięcia na wyższy poziom cywilizacyjny („demokratyczny rząd”). I prawdę mówiąc, ogół polskiej inteligencji długo nie przypuszczał, że nową konstytucję Polski Ludowej kreślić będzie już nie żaden Stanisław Mikołajczyk nawet, ale osobiście sam Józef Stalin. A ci, którzy rzeczy nazywali wówczas po imieniu – jak np. obaj wielcy bracia Mackiewiczowie, Stanisław i Józef, albo płk Ignacy Matuszewski czy niezłomni „żołnierze wyklęci” – ci pozostali poza nawiasem akceptującego „demokratyczne przemiany” społeczeństwa, osamotnieni jako czarnowidze i ekstremiści.
Po 10 kwietnia 2010 r. podobne analogie historyczne nasuwają się same. Ich podstawowa nieścisłość bierze się stąd, że Niemcy dokooptowane zostały do grona zwycięzców drugiej wojny światowej (którego ścisłe jądro stanowi, przypomnijmy, ekskluzywny klub jałtańskich zbrodniarzy wojennych: Sowiety i kontynuująca ich byt prawny Rosja, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii). Ma się rozumieć, „zwycięzcą honoris causa” była zawsze Francja, a poniekąd „per procura” – Izrael. I otóż gotów jestem przypuszczać, że w tym właśnie poszerzonym gronie założycieli i strażników powojennego porządku światowego jakoś całkiem niedawno zgodzić się musiano, że po okresie nieporozumień i niejasności, które ciągnęły się przez ostatnie dwie dekady, przyszedł czas na ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej. Że nie ma i być nie może miejsca na jakikolwiek ośrodek suwerennej władzy i krystalizacji geopolitycznej między Moskwą a Berlinem. Upraszczam, ma się rozumieć, roboczo pomijając kazus Białorusi. Zakładam więc, że nie dalej niż półtora roku temu musiał się w naszej sprawie odbyć jakiś „Teheran bis”, czego być może jedyną poszlaką pozostanie komunikat ze spotkania prezydentów Rosji i Izraela w Soczi, w połowie sierpnia 2009 roku. W 2010 r. zaś jakaś „Jałta bis”, tyle że tym razem już tylko „na telefon” i zapewne także w podgrupach roboczych. W drugiej dekadzie kwietnia 2010 r. Stany Zjednoczone – tak rozumiem ostentacyjną absencję naszych aliantów na wawelskim pogrzebie – ostatecznie podżyrowały „strategiczny sojusz” Moskwy i Berlina. Pamiętajmy, że historia zgodnej współpracy na tej linii jest już bardzo długa, liczy setki lat, w których kontekście dwie wojny światowe to tylko niepotrzebny zgrzyt, po którym wszystko właśnie wróciło do normy – jak zwykle – po naszym trupie.
Data zamachu smoleńskiego wyznacza więc – z każdym miesiącem staje się to coraz bardziej koszmarnie ewidentne – koniec naszego drugiego „dwudziestolecia międzywojennego”. Pewnie, że tę naszą ostatnią, postpeerelowską „niepodległość” trzeba ujmować w wyraźny cudzysłów. Była to przecież raczej zaledwie „promesa niepodległości”, wydana warunkowo i – co gorsza – nie w pełni wykorzystana – ale przecież i to traktować należało w kategoriach daru Opatrzności. Teraz jednak i ta prowizoryczna „promesa” została najwyraźniej cofnięta.
Jeszcze mamy „piosenkę i chorągiewkę” – bo cóż to szkodzi, że się Polacy sami sobą od czasu do czasu powzruszają. Choć i to nie wszędzie i chyba tylko do czasu – wszak na gmach Urzędu Marszałkowskiego we Wrocławiu wciągnięto już przed rokiem nową flagę województwa dolnośląskiego: orzeł czarny na tle żółtym. Miejscowa „Gazeta Wyborcza” sporo wysiłku włożyła w popularyzację wiedzy, że to nasz, swojski, tradycyjny, czarny orzeł Piastów śląskich – ale ktoś nieuświadomiony, nieoczytany, może przez pomyłkę skojarzy ową flagę z ościennym państwem – a nie wywieszono już obok żadnej biało-czerwonej…
Naród czy materiał etnograficzny
I w takich oto niewesołych okolicznościach pyta mnie szanowna redakcja „Naszego Dziennika”: „Po co nam Polska?”. Na takie pytanie trzeba najpierw odpowiedzieć pytaniem: „n a m” – to znaczy komu właściwie? Czy zostali jeszcze jacyś Polacy? Czy jesteśmy jeszcze narodem, czy już zaledwie „materiałem etnograficznym” – by posłużyć się cennym w swej drastyczności rozróżnieniem uczynionym przez nieocenionego Mikołaja Bierdiajewa?
Otóż jeśli nawet jeszcze narodem, to przecież narodem z resztek, narodem po lobotomii. Po zbrodniach metodycznego ludobójstwa dokonanej na Polakach w latach 30. i 40. przez socjalistów międzynarodowych (Stalina) i socjalistów narodowych (Hitlera), po zagładzie elit (Katyń/Palmiry, Oświęcim/Kołyma, etc.) i czystkach etnicznych (Wołyń 1943, Warszawa 1944, etc.); po nigdy niepoliczonych stratach materialnych, niepowetowanych zniszczeniach i rabunkach depozytów pamięci narodowej (bibliotek i archiwów, zabytków i kolekcji muzealnych); po amputacji odwiecznych stolic polskiej kultury, Wilna i Lwowa. Po tym wszystkim przyszedł wszak jeszcze jeden pogrom, niedoceniony co do rozmiaru tragicznych konsekwencji cywilizacyjnych: wypędzenie ziemiaństwa polskiego. A także wyzucie z majątku polskiego fabrykanta, polskiego rzemieślnika, przedsiębiorcy. Tym samym w XX wieku nie tylko utraciła Polska większość elit, ale też polski patriotyzm ostatecznie stracił realną bazę materialną.
Ale i to nie było jeszcze złem ostatecznym. Oto bowiem w miejsce owych wyeliminowanych lub zmarginalizowanch (w drodze bezpośredniej eksterminacji albo wtórnej pauperyzacji) podstawiono nowe elity „z importu” lub „z awansu”. Miejsce „pana, wójta i plebana” (patrz: Rej) w strukturze społecznej zajęli: sekretarz, zetempowiec i kapuś. W odróżnieniu od reprezentantów elity tradycyjnej, którzy w znakomitej większości zawdzięczali swą pozycję aktom odwagi, przedsiębiorczości i wierności, którymi musieli się niegdyś wykazać ich przodkowie, karierę tej nowej elity warunkują: zaprzaństwo, nierzadko udział w zbrodni lub rabunku, zdrada i donosicielstwo, a co najmniej konformizm, niedostatek odwagi cywilnej. Zatem ta nowa elita zawdzięcza swoje z sowieckiego nadania „szlachectwo” aktom gremialnej i fundamentalnej niewierności Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. A ponieważ w wyniku tzw. transformacji ustrojowej owa niewierność nie tylko nie została nigdy przez państwo wyraźnie napiętnowana i ukarana, ale wręcz przeciwnie – stała się nietracącą ważności legitymacją i najlepszą przepustką do dalszej kariery w establishmencie post-PRL (alias III RP) – stąd nieznany w dziejach Polski zanik instynktu państwowego czy rozumienia racji stanu. Bo niby po kim ten instynkt i tę intuicję w rozpoznawaniu polskiej racji stanu mieliby dziedziczyć ci, co dziedziczą nomenklaturowe mieszkania przy alejach Przyjaciół i Róż?
Tę dziejową i systemową niesprawiedliwość po 1989 r. powtórnie podżyrowano – dekretom PKWN nadano sankcję autorytetu III RP (tym samym dokonując bezterminowej prolongaty przywilejów dla renegatów i ich progenitury), zapobiegając z jednej strony skutecznej lustracji i dekomunizacji, z drugiej zaś, nie dopuszczając na szerszą skalę do zwrotu mienia zagrabionego (zwanego eufemicznie reprywatyzacją). I przez całych 20 lat naszej prowizorycznej niepodległości ten stan rzeczy nie uległ zasadniczym zmianom. Kto zatem miałby dziś łożyć na polski patriotyzm – czy może beneficjenci afery FOZZ?
Szkicowany tu w czarnych barwach obraz byłby jednak nadal zbyt przyjemny dla oka, gdybyśmy nie wspomnieli o dwóch innych czynnikach, które zaważyły na kondycji Narodu Polskiego. Były bowiem jeszcze dwie kwestie, które sowieccy namiestnicy w Polsce (Kiszczak, Jaruzelski & wspólnicy) zaliczyć musieli, jak przypuszczam, do priorytetowych w dziedzinie zabezpieczenia „transformacji ustrojowej”, to jest w istocie dla zabezpieczenia interesów sowieckiej nomenklatury w Polsce.
Pierwsza: nie dopuścić do wywarcia wpływu na bieg spraw i podniesienia jakości elit w Polsce Polaków z emigracji. Musiało to być z ich (towarzyszy generałów) perspektywy „niebezpieczeństwo” całkiem realne, jedyna szansa udanej transplantacji zachowanych jeszcze na emigracji „komórek macierzystych” polskości, ostatnia nadzieja na wzmacniający zastrzyk, który mógł nieco podreperować zmasakrowane tkanki Narodu (zwłaszcza mózgową). Warto więc nie zapominać, jak wielkie środki zainwestowali zawczasu komuniści w dezintegrację tzw. Polonii poza granicami kraju. I jak skuteczne okazały się te działania. Skromnie milczą o swych zasługach w tym dziele generałowie Czempiński i Petelicki i inni ich koledzy z peerelowskiego Departamentu I MSW. A polska historiografia – jeśli nie zabraknie chętnych, by ją pisać – nie powinna też przeoczyć wysiłków na polu „neutralizacji” środowisk emigracyjnych w epoce postokrągłostołowej różnej rangi cywilów: od Geremka po Gugałę.
Genetyczna dewiacja na lewo
Drugą kluczową kwestię postawił podobno nawet w trybie wyraźnej dyrektywy sam Czesław Kiszczak: nie dopuścić, powstrzymać lub maksymalnie opóźnić powstawanie ośrodków krystalizacji politycznej (w praktyce: partii) o proweniencji i profilu ideowym innym niż lewicowy.
Stanowczo warto odnotować fenomen: polska inteligencja ze swej genezy i prawdziwej tradycji jest lojalnym (nawet jeśli częstokroć szczerze naiwnym) lumpenproletariatem światowej rewolucji. I to niezależnie od tego, jakie teorie sama sobie na swój własny użytek do tej smutnej praktyki dziejowej dorabia. Przy bliższym poznaniu polskie „za wolność waszą i naszą” okazuje się niestety przysposobioną do celu autoegzaltacji lokalną wersją globalnych, iście szatańskich zabiegów „o nowy wspaniały świat”.
A polski patriota, który tych niebezpiecznych związków nie zauważył i tego rodowodu się wypiera – a uwagi o genetycznym i nieuleczalnym „zlewicowaniu” polskiej inteligencji z oburzeniem odrzuca jako insynuacje – jest jak molierowski Grzegorz Dyndała, który, jak się okazało, sam nie wiedział, że mówi prozą.
Poza fundamentalizmem republikańskim
Biorąc pod uwagę wspomniane pobieżnie okoliczności, możemy bez ryzyka większego błędu założyć, że Polacy, którzy świadomie, a nie ledwie intuicyjnie pragną jeszcze jakiejkolwiek Polski, polskiego państwa – a zatem zdolni są do poważnej refleksji np. na zadany przez „Nasz Dziennik” temat – tacy Polacy muszą być dość egzotyczną mniejszością wśród stanowiącej na polskim terytorium zdecydowaną większość ludności postpeerelowskiej czy neosowieckiej. Że tak jest w istocie, tego mieliśmy dowód w całej serii spektakularnych manifestacji w minionym strasznym roku 2010. Od 10 kwietnia Polska racja stanu jest nieustannie kwestionowana już nie tylko przez ościennych mocarzy i ich ambasadorów, ale przez rzeszę tubylczych ochotników. Mnożą się dowody już nie jawnej obojętności, ale narastającej wrogości i agresji – wobec Polaków niechcących pochopnie wyrzekać się aspiracji do własnej państwowości. I wygląda na to, że w konfrontacji z całym tym neofolksdojczfrontem w Polsce, owych „n a s” ze stawianego przez redakcję „Naszego Dziennika” pytania nie wystarcza, by stawić czoła już nie tylko zagrożeniom zewnętrznym, ale nawet wewnętrznym.
To jednocześnie wiadomość dobra i zła w jednym. Dla klasycznego polskiego inteligenta, wdrożonego do bezkrytycznej akceptacji przesądów demokratycznych, taki bilans sił może mieć skutek obezwładniający. Jeśli bowiem jedyną drogą do wolnej Polski ma być wygrana w demokratycznych wyborach, jeśli jedyną opcją dozwoloną polskim patriotom ma być przegłosowanie hołoty, która na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie wołała: „Chcemy Barabasza!”, to sprawa z góry wygląda na przegraną. Z takiego obłędnego założenia wynika bowiem logicznie, że pilnie nieodzowną akcję ratowania polskiej państwowości należałoby zawiesić do czasu, aż przekona się do niej odpowiednia liczba „młodych, wykształconych z wielkich miast”. Za równie sensowną należałoby uznać koncepcję uzależnienia losu Polski od ewentualnego nawrócenia i publicznej ekspiacji towarzyszy generałów. Czas, by polscy patrioci zauważyli, że prawdziwie wolnej i wielkiej Polski – na miarę 1000-lecia swych dziejów – nie uda się ani „przegłosować”, ani przy żadnym okrągłym czy kanciastym stole „wynegocjować”.
Tu jednak czas na dobrą wiadomość: istnieje życie poza fundamentalizmem republikańskim. Dla świadomej opcji na rzecz polskiego patriotyzmu liczebność tłumów na Krakowskim Przedmieściu nie ma większego znaczenia, nie licząc doraźnych uciążliwości, które porównać można do komplikacji, jakie wnieść może w nasz dom banda agresywnych sublokatorów. Nie zapominajmy, że nie ludzka statystyka – ale raczej „Boża ekonomia” decyduje o najważniejszych sprawach. Wielkie projekty polityczne w istocie nigdy nie są sprawą „mas ludowych” – a bieg dziejów zmieniają raczej kameralne grona zdeterminowanych zamachowców (vide: rewolucje jakobińskie i bolszewickie). Czemuż więc losów sprawy polskiej nie miałaby przesądzić grupa świadomych celu „spiskowców” konsekwentnie działających na rzecz niepodległości?
Tu jednak otwiera się nowa przestrzeń, w której polski patriota – który zerwał linkę asekuracyjną frazesu demokratycznego – wystawiony będzie na szereg nowych niebezpieczeństw. Jedna jest w tej przestrzeni busola, której nie wolno mu wypuścić z ręki: imperatyw kategoryczny wierności Kościołowi (rzymskokatolickiemu, ma się rozumieć). To wbrew pozorom istotne zastrzeżenie – niektórzy bowiem z Polaków patriotów w ogólnej desperacji i na tle niewątpliwie szczerego zapału patriotycznego poobrażali się na Kościół. Albo też zobojętnieli na jego sprawy. I częstokroć doszli do przekonania, że walka o Polskę to sprawa tak ważna, że wolno i należy przedkładać ją nad dobro Kościoła. Niektórzy zapomnieli się nawet do tego stopnia, iż gotowi chyba o Polskę walczyć – jak mickiewiczowscy opętańcy – „z Bogiem i choćby mimo Boga” (vide: „Dziady” część III). Nic nowego – to jedna ze stałych pułapek polskiego patriotyzmu – stare błędy ćwiczone już na własnej skórze przez wielu skądinąd dzielnych naszych protoplastów, co ze szczerej tęsknoty za Polską zbłądzili i do lóż masońskich (jak ww. polscy jakobini, jak Lelewel i tylu innych z generacji wieszczów) i w szeregi armii bezbożników (Napoleona czy Garibaldiego).
Bo po cóż nam wreszcie ta Polska, jak nie po to, by się jeszcze kiedyś na coś przydać mogła Stolicy Apostolskiej? To powinien być oczywisty i wyraźny horyzont aspiracji polskiego patriotyzmu. Alternatywa jest bowiem jasna i straszna: jeśli nie po tej stronie, to po której? Lepiej więc zawczasu zabiegajmy o to, by w ostatniej bitwie szeregów armii Goga i Magoga nie zasilili przypadkiem jacyś zbałamuceni lub niedoinformowani Polacy.
za: http://www.naszdziennik.pl