Świętowanie patriotycznych rocznic to dla państwowca-katolika sprawa delikatna. Z jednej strony bowiem, skoro państwowość jest dla nas wartością, nie możemy lekceważyć okazji pozytywnego pi-aru własnej ojczyzny, jaki stanowią rocznicowe wypominki. Z drugiej strony, nie może nie niepokoić sumienia ryzyko zbłądzenia na manowce, wiążące się z windowaniem na piedestały rozmaitych świeckich „świętych”, co należy do stałych elementów wszelkich narodowych jubileuszy. Otóż Trzeci Maja przyprawia mnie rokrocznie o szczególną na tym tle konfuzję.
Pamiętam czasy, gdy wszelkie przejawy pamięci o tym święcie były konsekwentnie zwalczane przez władze PRL, co wyrażało się tym m.in., że wszyscy „gospodarze domów” (tj. dozorcy) pilnie baczyli, by któraś z flag obowiązkowo zatkniętych na „święto pracy” na ich bloku czy kamienicy nie wisiała przypadkiem o dzień za długo. Stąd więc, z przekory wobec peerelowskiego zakazu wziął się mój sentyment do tej daty. Ładnych parę lat i kilka lektur później nie mogę jednak tych sentymentów bezkrytycznie pielęgnować. Staram się zatem prywatnie czcić Trzeci Maja, jak i inne świeckie święta narodowe, intensyfikacją refleksji historiozoficznej, czemu wszak zawsze sprzyja pożyteczna lektura.Zaczynam od niezastąpionych „Dziejów dnia trzeciego i piątego 1791” , opracowanych przez Leona Wegnera – raz tylko wydanych przed stu pięćdziesięciu laty (sic! – w 1865 r.), ale szczęśliwie dostępnych dziś, poza bibliotekami uniwersyteckimi także w Internecie. Nieoceniony Wegner prócz własnego opracowania podał był do druku nigdy już później nie wznawiane relacje malkontentów – na czele z Janem Suchorzewskim, owym niefortunnym naśladowcą Reytana, skopanym w patriotycznym furorze przez zwolenników Konstytucji (o czym wspomniałem na łamach „PCh” w numerze 21. z lipca-sierpnia/2011). Ten przypadek podeptania – dosłownego – demokratycznej procedury jest kluczowym paradoksem trzeciomajowego „święta demokracji”.
Kto jednak zlekceważy egzaltowanego Suchorzewskiego, ten może nie zignoruje zagranicznego obserwatora, dyplomaty Daniela Hailesa (pamiętnikarze zapamiętali charakterystyczną sylwetkę czyniącego sarkastyczne uwagi wysokiego gentlemana z monoklem), który tak raportował z Warszawy do Londynu o dziele 3 Maja:
[…] ambicje marszałka Potockiego, ambaras wynikający ze stanu prywatnych finansów Jego Królewskiej Mości, dobre, lecz chybione intencje niewielu, połączone z niedolą i chciwością większości, działanie z ludźmi zawodzącymi zaufanie, ciemnymi, bądź też miernymi przyniosły krajowi niezwykle poważny kryzys. […] sądzę, iż mogę powiedzieć, że wielki obiekt Rewolucji (jeśli można to tak nazwać) i wszystkie później wynikające z tego manewry [polityczne] w rzeczywistości nie są niczym innym, jak tylko spłatą długów Jego Królewskiej Mość, sięgających obecnie sumy miliona szterlingów, oraz zaspokojeniem masy potrzeb jego dworzan – [ich] siedzib i pensji. […] trudno oprzeć przekonaniu, że Polacy zdają się nie zauważać, że Konstytucja niezdolna do samodzielnego utrzymania się swą wewnętrzną mocą i praktycznym zastosowaniem nie jest w ogóle żadną Konstytucją.
W czerwcu 1792 r., już w czasie nieuniknionej wojny z Rosją, Hailes stwierdzał: […] obecnie niewielu już ma jakiekolwiek wątpliwości, że to dzień 3 maja 1791 r. zadał ostateczny cios polskiej niepodległości [podkr. G.B.]. Cytaty z korespondencji Hailesa podaję za Wojciechem Janikiem, który podał je do druku w księdze pamiątkowej ofiarowanej prof. H. Kocójowi „Dyplomacja, polityka, prawo” (Katowice 2001).
Można oczywiście ignorować opinię sarkastycznego Angola sprzed dwóch stuleci, ale można też podjąć uczciwy namysł nad kosztami rewolucyjnej reformy. Zwłaszcza dziś, gdy dojrzało kolejne pokolenie polskich polityków, którym zdaje się, że nie ma ceny, jakiej nie warto i nie należy zapłacić za mityczną „modernizację”. A wszak lekcja 3 Maja podpowiada uzasadnioną wątpliwość: cóż po takiej cudownej kuracji, skoro pacjent nie przeżył?
Tymczasem akurat w tym roku inny wybitny poddany korony brytyjskiej, Richard Butterwick daje nam nową pomoc naukową miary nieprzeciętnej – nie tylko ze względu na objętość (1 000 stron!): „Polska rewolucja a Kościół katolicki 1788-1792” (wyd. Arcana 2012). Książka ta, czy raczej naukowa cegła o kapitalnym znaczeniu, to wyjątkowy dar – a jej lektura to prawdziwe święto dla ciekawego własnej historii Polaka. Już sama „rewolucja” w tytule obiecuje podejście „rewizjonistyczne” względem naszej poprawno-patriotycznej narracji narodowej. I choć Butterwick w swej fenomenalnej i fundamentalnej pracy nie zmierza bynajmniej ku konkluzjom jawnie obrazoburczym, to ogrom zgromadzonego przezeń materiału mówi sam za siebie. Mówi mianowicie o skali jakobińskich sentymentów i stopniu antykatoliciego zacietrzewienia większości autorów dzieła reformy, której kulminantą było dzieło 3 maja 1791 r.
Butterwick, czego dotąd gremialnie upierali się nie widzieć polscy badacze i publicyści historyczni, opisuje linię sporu (a może raczej: front walki) o zachwianie odwiecznej pozycji i złamanie suwerenności Kościoła w Rzeczypospolitej, jako główny nerw całego reformatorskiego przedsięwzięcia, jako główny przedmiot starań i zabiegów ludzi pokroju Kołłątaja, czy braci Potockich. Wprawdzie jedynie na marginesie notuje kuratelę masonerii nad Polską i bynajmniej nie wyciąga z przynależności do spisku konstytucyjnego takich kreatur jak Mazzei i Piattoli oczywistych, zdało by się, wniosków – ale i tak posuwa się brytyjski badacz znacznie dalej, niż ogół współczesnych polskich historyków, nauczonych przezornie wierzyć, że masoneria „nie istnieje”.
Na marginesie pracy Butterwicka majaczy też inny aktualny moment: element pruskiej prowokacji w dziele 3 Maja. Ale przy tym tempie rozwoju polskiej historiografii na szczerą do bólu książkę o tym przyjdzie pewnie czekać następnych dwieście lat. Chyba że wcześniej znów jakiś Anglik nas wyręczy i objaśni litościwie, co nas właściwie trafiło.