Z Grzegorzem Braunem, który podczas jednej z ostatnich dyskusji w Klubie Ronina został zakrzyczany przez judeofilskich dziennikarzy o tzw. nastawieniu prawicowym: Tomasza Terlikowskiego, Filipa Memchesa, Piotra Gontarczyka oraz Dawida Wildsteina (ten ostatni wziął udział w dyskusji w kuriozalny sposób – wypowiedział się na początku, po czym wyszedł, a następnie po godzinie wrócił i wygłosił podsumowanie – sic!) rozmawia Rafał Pazio
– Czy dyskusję „Izrael, Żydzi, Polacy”, która odbyła się 2 września w warszawskim „Klubie Ronina”, uznaje Pan za wydarzenie ważne i udane?
– Wydarzenie? No, bez przesady. Przecież nie poświęca temu miejsca w druku nikt poza „NCz!” (śmiech). A i słowo „dyskusja” proponuję wziąć w cudzysłów, bo była to raczej rozmowa w stylu: „Mówił dziad do obraza…” – moi znakomici rozmówcy w większości woleli nie odnosić się do faktów, a skupili się na tłumaczeniu, że w istocie żadnego problemu nie ma. Taki może przynajmniej pożytek z tej imprezy w „Po-Roninie”, że się koledzy dość szeroko poodsłaniali.
– Kto wywołał temat?
– Przed rokiem, podczas spotkania pod tym samym szyldem, sformułowałem roboczą listę kluczowych przesądów polskiej inteligencji. Zaliczyłem do nich: demokratyzm, etatyzm, modernizm, pacyfizm, no i właśnie judeoidealizm – w odróżnieniu od judeorealizmu, czyli nieabstrahowania od faktu występowania w historii i współczesnej polityce czynnika, jakim są aspiracje, ambicje, działania i roszczenia diaspory żydowskiej, a od końca drugiej wojny światowej także elit państwa położonego w Palestynie. Te zaś bynajmniej nie zawsze są zbieżne z dążeniami i oczekiwaniami Polaków. Wówczas już po spotkaniu gospodarz „Klubu” zapytał mnie z lekką nerwowością w głosie, co właściwie rozumiem przez ów judeorealizm. Odparłem, że bardzo chętnie szerzej to objaśnię i wyraziłem przekonanie, że byłby to świetny temat do publicznej dyskusji.
– Czy zaproponowano Panu organizację debaty na ten temat?
– Moja była, owszem, inicjatywa – ale nie organizacja. Nie selekcjonowałem rozmówców i nie dyktowałem dramaturgii. Po prostu przyjąłem zaproszenie. Kolejne anonsowane terminy jednak mijały. Zmieniał się i poszerzał ustalany przez gospodarza skład dyskutantów. Na tydzień przed terminem spotkania zostałem poinformowany, że rozmówców, łącznie z moderującym spotkanie, będzie aż siedmiu.
– Jakie to miało znaczenie?
– To klasyczna ustawka – sposób moderowania spotkania taki, żeby maksymalnie ograniczyć czas wypowiedzi i zmącić jasność przekazu. Miałem do wyboru albo machnąć na to ręką i dać tym samym pretekst do rozpowiadania, że grymaszę, albo próbować z czymś przynajmniej się przebić. Zanim debata się zaczęła, gospodarz przedłużył jeszcze o pół godziny poprzedzającą część programu – miałem wrażenie, że już z góry żałuje, że podjął to wyzwanie. Co się później rozegrało, można oglądać w internecie – sporo ludzi miało cierpliwość, żeby to oglądać, więc widać nie ja jeden dostrzegam problem.
– Materiał nie był od razu udostępniony.
– Po paru dniach dostałem wiadomość, m.in. od kolegów z „Niepoprawnego Radia”, które to spotkanie transmitowało na żywo, że gospodarz wstrzymuje publikację nagrań. Ostatecznie publikacja nastąpiła dziesięć dni po fakcie, co jest przyczynkiem do refleksji nad otwartością dyskursu publicznego po stronie nominalnie prawicowej, konserwatywnej i patriotycznej. Tu także mamy do czynienia z „moderowaniem” przez reglamentację – czyli, nie bójmy się tego słowa, z cenzurą. W stosunku do praktyk znanych w konstelacji rozmaitych „GWiazd śmierci” jest tylko różnica skali – łudzące podobieństwo technik manipulacji, przy różnicy potencjałów. Z mojej perspektywy to wszystko niestety ten sam salon warszawski z III cz. „Dziadów” Mickiewicza. Przedsięwzięcia deklaratywnie antysalonowe, w momentach krytycznych ujawniają, że nadal jesteśmy w tym samym salonie, tylko może na mniejszej kanapie i w innym kącie.
– Podobno w konsekwencji został Pan wyrzucony z „Klubu Ronina”?
– W „Po-Roninie” bywałem szereg razy jako zaproszony gość, m.in. pokazując moje filmy – ale nie jestem afiliowanym członkiem tego, ani zresztą żadnego innego klubu, więc na szczęście nie da się mnie „wyrzucić”. Po tym, jak nagrania znalazły się w sieci, dostałem z „Po-Ronina” wiadomość (nagraną na automat-sekretarkę), że – cytuję – nie chcą mnie tam więcej widzieć. Wolna wola gospodarza, kogo zaprasza. Ale te nerwowe ruchy nasuwają przypuszczenie, że za kulisami rozegrała się tymczasem jakaś sytuacja.
– Jaka?
– Sytuacja, która przekracza wyporność psychiczną, nawet tak wytrawnych uczestników sceny publicznej jak gospodarze „Po-Ronina”.
– Co Pan chciał przekazać podczas spotkania?
– Banalną oczywistość: brak realistycznego opisu stosunków polsko-żydowskich rzutuje potencjalnie katastrofalnie na przyszłość Polski. Akurat na tych łamach to nie nowina – Redakcja „NCz!”, jako jedna z nielicznych, nie hołduje judeoidealizmowi i nie reglamentuje analiz i opinii judeorealistycznych. Wasi Czytelnicy mieli więc szanse już dawno zauważyć, że stosunki polsko-żydowskie cechuje zakłamanie i rażąca nierównoprawność. Ale większość ośrodków idei, informacji i propagandy – także w „obozie patriotycznym” – prezentuje naiwnie sentymentalną wizję dziejów, w której za całą obecność Żydów w historii Polski ma wystarczyć Jankiel z „Pana Tadeusza”, Berek Joselewicz pod Kockiem, no i ew. jeszcze Żyd z „Wesela”. Ignorancja historyczna jest też gruntem na którym pleni się modernistyczna herezja „judeochrześcijaństwa”. Tak „sformatowany” polski inteligent jest kompletnie bezbronny intelektualnie i duchowo wobec żydowskich roszczeń i uroszczeń. Te zaś wysuwane są tak nachalnie i bezwzględnie, ponieważ i żydowska elita wychowywana jest i kształcona w analogicznej ignorancji – tyle, że z odwróconym wektorem resentymentu. O przykłady nie trudno: jeden z przywódców religijnych państwa Izrael (rabin Owadia Josef) porównuje nas do zwierząt, jeden z dowódców wojskowych (gen. Amir Eszel) niedwuznacznie daje wyraz polonofobii.
– Większość pańskich rozmówców w „Klubie Ronina” uznała te przykłady za „niereprezentatywne”.
– Tak, zapewne większość Polaków dowiadując się o tym gotowa jest dobrodusznie przypuścić, że to tylko jakieś incydentalne ekstremizmy. Tymczasem to jest, niestety, szersza norma. Na spotkaniu w „Po-Roninie” postawiłem bynajmniej nie trudną do obrony, a na gruncie faktów boleśnie oczywistą tezę, że w historii elity żydowskie zajmowały stanowisko dojmująco obojętne, a częstokroć zdecydowanie wrogie niepodległości Polski – i że w ostatnim ćwierćwieczu nie dokonało się znaczące przewartościowanie postaw. Wręcz przeciwnie, na naszych oczach odbył się gremialny powrót do stalinowskich korzeni – stalinowskich jeśli idzie o stosunek do polskiego patriotyzmu (patrz: „walka z faszyzmem”) – w wykonaniu czołowych postaci i wpływowych organizacji, z „GWiazdą śmierci” na czele. Nb w „Po-Roninie” usłyszałem, że i ona jest „niereprezentatywna”. Teraz, po 25 latach od kiedy sowiecka cenzura nie mąci już całkiem przekazu, a zatem nie można się łudzić, że to tylko jakieś nieporozumienie, czas na podsumowanie: po raz kolejny w historii elity diaspory żydowskiej i elity państwa Izrael, a także elity żydowskie w Polsce zajęły stanowisko wrogie suwerenności polskiej – inwestując politycznie w tzw. postkomunizm, w euro-sowietyzm, w kolonializm ekonomiczny i marksizm kulturowy, słowem we wszelkie projekty, które na polską suwerenność dają przyzwolenie zaledwie warunkowe.
– Bilans historyczny jest dla Pana tak jednoznaczny?
– Niestety, tak. Z trzech dróg do rozwiązania „kwestii żydowskiej” wytyczanych przed stu laty, aż dwie prowadziły wprost „po trupie” Polski: komunizm i autonomizm (patrz: Judeopolonia). Trzecia koncepcja, syjonizm, nie była w sposób tak oczywisty wymierzona w polskie aspiracje, ale i to nie jest materiał li tylko na sentymentalne opowieści o żydowskich „piłsudczykach” z „Betaru”. Wszak nie kto inny, ale sam Żabotyński jeszcze w pierwszych latach II wojny światowej rozważał korzyści, jakie sprawie żydowskiej w Europie Środkowej przynieść może po wojnie gettoizacja (sic). Ale ta historia nie jest popularyzowana – ba, nie jest nawet porządnie spisywana. Dlatego np. 150. rocznica Prowokacji Styczniowej (! – tak właśnie powinniśmy o tym mówić) jest okazją do całego festiwalu bredni nt. rzekomego poparcia Żydów dla sprawy polskiej. „Żyd” Kraszewskiego jest powieścią niewznawianą i przez historyków ignorowaną. „Kulisy Powstania Styczniowego” Jędrzeja Giertycha doczekały się wprawdzie po pół wieku (!) pierwszego wydania krajowego – ale takiej „antysemickiej” literatury luminarze z „Po-Ronina” i okolic znać nie muszą, ba, pewnie nawet im nie wolno. A tymczasem młodzież polska pozostaje nieświadoma faktów historycznych, a zatem skazana na frustrację i konfuzję w obliczu nagonki propagandowej skoordynowanej z szantażem finansowym. Młodzież izraelska na żaden taki dysonans poznawczy nie jest narażona, bo podczas wycieczek pilotowanych po Polsce przez korepetytorów historii z Mossadu otrzymuje jasną, spójną wizję dziejów, w której nie ma miejsca na żadne sentymenty wobec tubylców – tj. wobec nas.
– To ma znaczenie?
– Jeśli jednocześnie jedynym niezmiennym elementem polityki zagranicznej III RP jest doktrynalna, niezłomna wierność sojusznicza deklarowana w ciemno wobec państwa położonego w Palestynie – to chyba tak, owszem, ma znaczenie. W zeszłym roku po wysłaniu naszych F-16 na manewry na Negew, jeden tylko Krzysztof Wyszkowski publicznie wyraził oczekiwanie debaty sejmowej na temat naszego ewentualnego zaangażowania w wojnę perską, która może być preludium III wojny światowej – ale został skrzętnie przemilczany. Za to „Nowe Państwo” wydrukowało wtedy haniebną, iście goebbelsowską okładkę: „Czy Iran podpali świat?” z prezydentem Ahmadineżadem w mundurze SS-mana. Jakoś nie słyszałem o tym, żeby 3 miliony Irańczyków wyrażały chęć „powrotu” do nas – a „Ruch Renesansu Żydowskiego w Polsce”, owszem, taki próbny balon już wypuścił. Ale dla warszawskich „dziennikarzy niepokornych” to nie są tematy. A przecież problematyczna powinna być perspektywa wojennego zaangażowania ramię w ramię z ludźmi, którzy nami pogardzają, prowadzą szeroko zakrojoną oszczerczą kampanię (patrz: „polskie obozy śmierci”), fetują naszych okupantów (patrz: nowy pomnik wdzięczności Armii Czerwonej w Izraelu) i w dodatku domagają się od nas sporej gotówki. Wszak chyba do sojusznika nie wysyła się komornika?
– Dostrzega Pan realną możliwość wyegzekwowania tych roszczeń?
– Pieniędzy nie ma – więc plan przewiduje zapewne rozliczenie bezgotówkowe, jak w 1989: konwersja długu na wpływy polityczne. Warszawski rząd nie jeździł wszak w 2011 do Tel-Avivu po to tylko, żeby pośpiewać (jak o tym wspomniał Szewach Weiss), a Bobby Brown, szef zespołu HEART (agendy rządu izraelskiego ds. wymuszeń rozbójniczych) nie darmo chyba swą tegoroczną wizytę w Warszawie określił jako „przełomową”. Tymczasem moi rozmówcy z „Po-Ronina” wolą snuć talmudyczne rozważania, które prowadzą ich do rewelacyjnych wniosków, że np. Jakub Berman jednak nie może się liczyć za Żyda w relacjach polsko-żydowskich. To kolejny akt kapitulacji polskiej elity: nie mówmy o tym głośno, to może problem sam się rozwiąże, albo zniknie.
– Może jednak mówienie o tym przynosi więcej szkody niż pożytku?
Znam tę szkołę jazdy: wywołując wilka z lasu dajemy tylko kolejny pretekst do oskarżeń o „polski antysemityzm”, więc lepiej robić swoje, ale nie nazywać rzeczy głośno po imieniu, bo to tylko utrudnia działanie tym, którzy szczerze nam sprzyjają np. w Waszyngtonie – czytałem taki elegancki wywód nawet na Waszych łamach. Nie zgadzam się z tym. Sądzę, że tak samo jak polityka „zobowiązań sojuszniczych w ciemno” miała swoje spektakularne, katastrofalne zakończenie 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem – tak i polityka „tisze jediesz, dalsze budiesz” okazuje się coraz bardziej przeciwskuteczna w tej permanentnej wojnie Żydów przeciwko niepodległej Polsce.
Samym gadaniem, ma się rozumieć, też tej wojny nie zażegnamy, ale przynajmniej możemy sobie pozwolić na komfort deziluzji.
Dziękuję za rozmowę.
(Tekst pochodzi z nr 41 tygodnika „Najwyższy CZAS!”)