Monarchie są po prostu tańsze – jak wynika z raportów finansowych Pałacu Buckingham, każdy mieszkaniec Wielkiej Brytanii na utrzymanie dworu królewskiego płaci rocznie sześćdziesiąt parę pensów (sic!). Zatem monarchini brytyjska (której zresztą, jako wywodzącej się z linii uzurpatorów, autor niniejszego tekstu bynajmniej jako wzorca nie rekomenduje) kosztuje podatnika ładnych parę milionów mniej, niż na przykład aktualny lokator Belwederu wraz ze świtą i latyfundiami. Czy to jednak dostateczny i jedyny argument w tej sprawie?
Na zadane przez Szanowną Redakcję pytanie – „dlaczego jestem monarchistą?” odpowiadam: przede wszystkim ze zdrowego rozsądku. Podpowiada mi on, że demokracja jako system oparty na fałszu i złudzeniach ostać się nie może. A fałszem są wszak rozliczne obietnice składane ludowi przez jego etatowych treserów i guwernerów – z trybun parlamentarnych, katedr akademickich i okienek medialnych. Oni sami nie ukrywają przecież, że demokratyczna procedura wymaga po prostu periodycznego rozhuśtywania nastrojów – co trudno pogodzić z szacunkiem dla nieszczęsnych „wyborców” i wiarą w istotne znaczenie rytualnych aktów, jakich periodyczne ponawianie zalecają demokratyczne ordynacje. Ponieważ, jak wiadomo: Gdyby wybory miały cokolwiek zmienić, już dawno byłyby zakazane – bez pokrycia w rzeczywistości pozostają demokratyczne frazesy z „władzą ludu” czy też „narodu” na czele. Z drugiej strony jednak, jak powiada inny klasyk: Demokracja, demokracja – ale ktoś tym wszystkim przecież musi rządzić. Toteż właśnie realnie rządzą loże, służby i kantory bankowe – starannie zakamuflowane i przezornie skryte za fasadą na poły marionetkowej i operetkowej władzy wybieralnej.
Demokratyczny frazes
Demokracja – jako zinstytucjonalizowany gwałt zaagitowanej większości nad przegłosowaną mniejszością – pozwala stanowić prawa podkopujące i kruszące fundamenty cywilizacji, obrażające poczucie przyzwoitości i sprzeczne z logiką. Niczego nie można być pewnym tam, gdzie właściciela wyzuć można z majętności „ze względu na ważny interes społeczny”; a już zwłaszcza sprawiedliwości nie należy oczekiwać tam, gdzie mówi się o „sprawiedliwości społecznej”. Ani rodzina, ani wiara, ani naród nie są bezpieczne, gdy ostentacyjną dewiację można ogłosić ustawową normą, bezczelnemu bluźnierstwu nadać rangę „wydarzenia kulturalnego”, a kłamliwej nowomowie przypisać „walory edukacyjne”. Jednocześnie z zastosowaniem demokratycznej procedury można z powodzeniem zakładać zręby państwa policyjnego albo dokonywać militarnej agresji. W obliczu bankructwa systemu trzeba bowiem własnych obywateli coraz mocniej trzymać w ryzach, a dla odwrócenia uwagi i podniesienia nastrojów najlepiej poprowadzić ich na jakąś wojnę.
Nieuchronnie stacza się bowiem demokracja w socjalizm, który – jeśli nawet aktualna „mądrość etapu” nie przewiduje rozwiązań krwawych – zawsze ma nam do zaoferowania: centralistyczny etatyzm, talmudyczny biurokratyzm i entropiczny fiskalizm. Urzędnicy i funkcjonariusze demokratycznego państwa muszą się spieszyć – czas jest bowiem krótki: mają na ogół nie więcej, niż jedną kadencję, by „ustawić się” na resztę życia. Naturalną konsekwencją jest zatem traktowanie państwa, jako żerowiska podzielonego na rewiry zastrzeżone dla rozmaitych gangów. Towarzyszy tej praktyce uprawianie fikcji „kreatywnej księgowości” i gospodarki rabunkowej na wszelkich możliwych polach. Okazja czyni złodzieja – a system demokratyczny jest jedną wielką okazją. Skoro urzędnicy mogą wydawać „zezwolenia” i składać „zamówienia publiczne”; skoro w parlamencie i radzie ministrów można obstalować dowolną ustawę – korupcja staje się normą. Co bardziej zdeterminowani i zaradni obywatele ratują się powszechnym odwrotem do szarej strefy, ucieczką na emigrację, a mniej odporni – na emigrację wewnętrzną.
Demokracja realna jest więc systemem nie tylko nie chroniącym obywateli przed bezprawiem, ale wręcz na bezprawiu opartym. W kategoriach kodeksowych jej fundamentalne zasady i instytucje ściśle wyczerpują znamiona, na przykład, kradzieży zuchwałej (system fiskalny), nakłaniania i przymuszania do niekorzystnego rozporządzania mieniem (system socjalny), zmowy kartelowej (system banków centralnych z FED na czele), itp. itd. Wszystko to razem składa się na materiał dowodowy aż nadto wystarczający do stawiania zarzutu najpoważniejszego, a mianowicie: sprowadzenia powszechnego niebezpieczeństwa na cały naród.
Demokratyczna awaria i dezorganizacja
Powie może ktoś dotknięty w swych „republikańskich” uczuciach, że to są tylko incydentalne nadużycia i usterki nie mające nic wspólnego z istotą systemu – że to efekt psucia demokracji, a nie jej rzeczywista natura. Odpowiem, że to argumentacja tyle samo warta, ile zapewnienia marksistowskich „rewizjonistów” – że komunizm dobry, tylko błędy i wypaczenia stalinizmu wszystkiemu winne. Ale w rzeczywistości demokracji nie da się już ani bardziej popsuć, ani też naprawić – jest ona bowiem ze swej istoty stanem permanentnej awarii aksjologicznej. Skoro każda zasada, każda wartość, każda prawda może być zakwestionowana w toku demokratycznej procedury – to znaczy, że żadnych zasad, wartości, ani żadnej prawdy nie ma.
Demokracja to stan pod każdym względem niebezpieczny. Nie tylko dla samego państwa – które systemową niewydolność i degenerację musi kompensować agresją (szukaniem wewnętrznych i zewnętrznych „wrogów demokracji”), albo też staje się atrapą podatną na sterowanie z anonimowych centrów władzy realnej (w przypadku III RP – zachodzi jedno i drugie naraz); stan niebezpieczny nie tylko dla ciała i majętności obywateli, którzy – pozbawieni realnej opieki i obrony ze strony własnego demokratycznie zdezorganizowanego państwa – łatwo paść mogą ofiarą i łupem innych państw, albo też rodzimych lub międzynarodowych mafii.
Jest demokracja również, a może przede wszystkim, stanem niebezpiecznym dla serca i umysłu, a i duszy ludzkiej. Liczne stwierdzenia, jakie składają się, na przykład, na Konstytucję III RP (owe „prawa człowieka i obywatela”, owe rozliczne „wolności”, „równości”, „równouprawnienia”, owo „otaczanie szczególną opieką” i inne frazesy) okazują się nie tylko empirycznie wątpliwe, lub wręcz kontrfaktyczne, ale i logicznie puste. W tej sytuacji „demokratyzm” – notabene niedefiniowalny ściśle i z reguły przywoływany jako aksjomat – staje się fetyszem, dogmatem niemającym potwierdzenia w empirii, a zatem należącym raczej do sfery wierzeń parareligijnych. To zaś czyni nieuniknionym konflikt „demokratyzmu” nie tylko z rozumem kierującym się logiką dwuwartościową, ale i z sumieniem uznającym zasady prawdziwej Wiary.
Ani rozum, ani sumienie nie pozwala bowiem respektować postulowanego i powszechnie akceptowanego dziś „w świecie demokratycznym”, po laicku pojmowanego „rozdziału Kościoła od państwa”; podobnie jak absurdalnej (bo logicznie kontradykcyjnej i faktycznie nigdy niezachodzącej) „neutralności światopoglądowej państwa”. Są to oszukańcze slogany – w praktyce politycznej republik demokratycznych konsekwentnie stosowane jako narzędzie służące do walki z Kościołem i rugowania jego nauki z przestrzeni publicznej. W ich miejsce zaś – za pomocą narzędzi propagandowych: państwowej edukacji, upaństwowionej nauki, kultury i sztuki, a także podlegających „demokratycznej kontroli” środków masowej dezinformacji, tj. mediów – wprowadza się właśnie ów świecki quasi-kult. Tak to ustrój, w którym żadnych świętości nie ma (skoro każdą można demokratycznie przegłosować) – sam uzurpuje sobie rangę wartości najwyższej i domaga się od nas strzelistych aktów „wiary w demokrację”.
Jedyna alternatywa dla zamordyzmu
Czas wyciągnąć wnioski: jeśli zatem nie demokracja, to co? Alternatywa jest aż nadto oczywista. Albo autorytaryzm świecki, czyli władza jakiegoś „mocnego człowieka”, lub, co bardziej prawdopodobne, kolektywnej junty – ów sekularny zamordyzm, będzie raczej nieprzyjemny i mało budujący, a w niektórych aspektach nie mniej od demokracji demoralizujący i wcale niestwarzający większych perspektyw ciągłości państwa. Albo – autorytaryzm uświęcony, sam szukający legitymizacji nie w chwiejnych nastrojach mas, nie w zmiennej konstelacji sitew partyjnych, ale w pokornym uznaniu sankcji najwyższej – Opatrzności Bożej; liczący nie na łaskawe przyzwolenie kolegium obcych ambasadorów, ale na wierną służbę własnych poddanych. Notabene: jakże negatywnych konotacji w polszczyźnie nabrało przez ostatnie stulecia słowo „służba” – od Krakowiaków i górali Bogusławskiego z rewolucyjnie trawestowaną przyśpiewką: Polak nie sługa, nie zna, co to pany (1794) przez pokolenia wbijaliśmy sobie do głów, że relacja pan-sługa jest czymś uwłaczającym ludzkiej godności, że być czyimś wiernym sługą, wiernym poddanym, to Polakowi nie honor. Trzeba także i tę fałszywą demokratyczną naukę zdecydowanie odrzucić.
A zatem kierujmy się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem – bo jeśli nie wymodlimy w porę powrotu króla, wówczas zostaniemy, excusez le mot, wzięci za twarz przez zwykłych trepów, którzy (uprzedzam amatorów tego rozwiązania, jakich dziś już w Polsce nie brakuje) nie będą nawet smutnym cieniem Piłsudskiego, ba, nawet nieboszczyka Jaruzelskiego będzie można w tym nowym kontekście wspominać z niejakim sentymentem.
Jednakowoż taki wybór monarchii – jako konsekwencja odrzucenia demokracji (z prawdziwym wstrętem) i dyktatury (z nieukrywanym lękiem) – byłby w gruncie rzeczy wyborem dość smutnym, bo wyrachowanym z konieczności. Na szczęście jednak blask monarchii ma tyle siły i piękna, że warto otworzyć nań oczy niezależnie od lokalnych i aktualnych kontekstów.
Monarchia jest bowiem wyborem nie politycznym li tylko – ale również etycznym i estetycznym. Jest wszak po prostu piękna w swej prostocie i niezakłamana w swej jawności. Tu przynajmniej wiadomo, kto rządzi – wszyscy wiedzą, kim jest, kto go rodził i wychował, jaka kamaryla cieszy się aktualnie łaską królewską. W każdym razie za takim właśnie modelem tęskni i stanowczo opowiada się niżej podpisany: za monarchią legitymistyczną, a więc niepochodzącą, Boże uchowaj, z żadnej „elekcji”, lecz dziedziczną i realną – a więc taką, w której król będzie nie tylko panował, ale i rządził.
Monarcha potrzebny od zaraz
W tym miejscu, kiedy tylko mowa o tych sprawach, najczęściej pada pytanie o personalia: no to kto, proszę pana, niby miałby zostać tym królem? Otóż rutynowo odpowiadam, że nie mam pojęcia. Jeśli nawet przyszedł już gdzieś na świat, to przecież, jak przypuszczam, niczego nawet nie przeczuwa – jak król Artur, który sam nie wie, że jest królem, póki ku własnemu zdumieniu a podziwowi zebranych nie wyciągnie miecza z głazu. Warto wyciągnąć z tej legendy głęboką naukę, wręcz instruktaż: najpierw musi się w narodzie rozszerzyć tęsknota; najpierw muszą się ujawnić wierni rycerze, gotowi stanąć przy nim, gdyby się pojawił – a potem może Pan Bóg zdarzy… Dobrego króla może da się wymodlić, ale na pewno nie da się go wyłonić drogą telewizyjnego konkursu na męża opatrznościowego.
Inne często stawiane pytanie: po co dziś o tym mówić, skoro to nierealne? Na co odpowiadam, że co realne, a co nie – nie ludzie o tym decydują. A niespełna sto lat temu stała Polska przed takim właśnie całkiem realnym wyborem. Była już nawet w Warszawie Rada Regencyjna (1917–1918), niestety jednak skapitulowała wobec ducha czasu i bezwarunkowo oddała władzę ludziom, który zdecydowali o odrodzeniu Polski w ustrojowym kształcie republiki demokratycznej. Dlaczego Regenci skapitulowali wobec ducha czasu? Odpowiedź prosta i oczywista: nie było woli w narodzie – w poprzednich stuleciach Polacy zdemokratyzowali się i zrewolucjonizowali tak doszczętnie, że w momencie odzyskania niepodległości rzeczywiście mało kto marzył o powrocie króla. Ba, spośród polskich elit mało kto ze zrozumieniem odnosił się w ogóle do takich marzeń.
I dlatego właśnie trzeba o tym mówić dziś, aby w chwili kolejnego odwrócenia sojuszy i zmiany koniunktur wewnętrznych i międzynarodowych – kiedy może znów na moment otworzy się przed nami okno możliwości, a bodaj lufcik tylko – byśmy w dostatecznej liczbie i dysponując dostatecznym potencjałem mogli stanąć przy królu, który zechce podnieść i zdoła utrzymać Koronę Polską. A nie ma to przecież być jakiś antykwaryczny „powrót do przeszłości”, ani też poczciwa „grupa rekonstrukcji historycznej”. To ma być monarchia „hi-tech”, a nawet „sci-fi” – na miarę nielekkich czasów, które dopiero nadchodzą. Bo że Polska potrzebuje powrotu króla – to oczywiste. Ale potrzebuje go też całe chrześcijaństwo – i nie żaden to przypływ megalomanii narodowej, ale zagadnienie bardzo praktyczne – pilnie potrzebny jest Król Polski, ni mniej, ni więcej, jako wierny rycerz Ojca Świętego.
Im obu: temu papieżowi i temu monarsze z przyszłości – już dziś bądźmy wierni.
Read more: http://www.pch24.pl/grzegorz-braun-ostro-o-demokracji-,31265,i.html#ixzz3JhkrlNbA