Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wszczął postępowanie sprawdzające czy polski wymiar sprawiedliwości skrzywdził reżysera Grzegorza Brauna skazując go za nazwanie prof. Jana Miodka agentem SB, mimo że reżyser powoływał się na stosowne dowody.
Trybunał przysłał właśnie rządowi polskiemu zapytanie w tej sprawie z żądaniem ustosunkowania się do zarzutów ewentualnego naruszenia prawa człowieka do swobody wypowiadania się.
O całej sprawie rozmawiamy z Grzegorzem Braunem.
wPolityce.pl: Jak odebrał pan tę informację, że Trybunał w Strasburgu zażądał od polskich władz ustosunkowania się do sprawy?
Grzegorz Braun: Dopiero co prawda zacząłem czytać ten dość obszerny dokument, ale już wiem, że jest istotny dla sprawy. To jest wiadomość, że ta moja sprawa wchodzi na wokandę, że będzie rozpatrywana. Jest to wiadomość i dobra, i śmieszna, i straszna trochę. Od końca zaczynając to jest to komunikat pokazujący jak nierychliwe są młyny wymiaru sprawiedliwości, jak powolnie mielą. No i rzecz jasna wynik nie jest wcale przesądzony.
Ale jednak jakieś światełko w tunelu jest, nieprawdaż?
Proszę pana, ja się nie orientuję na takie światełka, bo one mogą być bardzo zwodnicze. Kieruję się maksymą Andrzeja Zamoyskiego: „brać, nie kwitować” (śmiech) i jeżeli taka wiadomość, jak ta nadchodzi, to bardzo dobrze. Zwłaszcza jeżeli przy okazji uda się bodaj tylko spopularyzować informacje, które mogą być istotne dla opinii publicznej. A przecież dla opinii publicznej jest istotne, kto do nas przemawia, kto nas poucza i dyscyplinuje z telewizyjnych i prasowych „ambon”. Więc jeśli przy okazji tej sprawy do opinii publicznej dotrze parę informacji, być może nie nowych, ale wcześniej nie spopularyzowanych, to będę się cieszył, tak jak cieszy mnie każda okoliczność, która sprzyja poszerzaniu sfery jawności w życiu publicznym i jak cieszy mnie każda okoliczność, która poszerza świadomość Polaków ich najnowszej historii, która jest przecież wciąż aktywną politycznie. Fakty z historii XX wieku nie nadają się do złożenia ad acta, w bibliotekach czy archiwach dlatego, że wciąż jeszcze te fakty wpływają na aktualne konstelacje polityczne.
Usystematyzujmy. Pan został uznany za winnego pomówienia prof. Jana Miodka. Powiedział pan publicznie, że prof. Miodek był zarejestrowanym agentem SB tuż po tym, gdy pan profesor wypowiedział się przeciwko lustracji, tak?
Pan profesor Jan Miodek to wybitny językoznawca, nauczyciel akademicki, niezwykle utalentowany, także jako showman. Prywatnie szczycę się, że w moim indeksie ze studiów polonistycznych jest piątka z gramatyki opisowej postawiona przez prof. Miodka.
Otóż tak się składa, że w życiu publicznym, postpeerelowskim, wystąpił on jako jeden z autorytetów wykorzystujących swoją popularność i agitował środowisko akademickie oraz podburzał społeczeństwo przeciwko próbom ujawnienia postsowieckiej agentury aktywnej w polskim życiu publicznym. Ponieważ w krytycznym momencie, to znaczy gdy na początku 2007 r. wezbrała kolejna fala kampanii antylustracyjnej, pan prof. Miodek wystąpił jako „pierwszy skrzypek” w jednym z takich antylustracyjnych „koncertów” na pudła rezonansowe i udzielił wywiadu – a jakże – „Gazecie Wyborczej” pod tytułem „Zgotujemy sobie piekło”.
Ta projektowana ustawa lustracyjna nie przewidywała penelizacji za współpracę z sowiecką, polskojęzyczną bezpieką. To nowe prawo miało polegać jedynie na ujawnieniu faktu współpracy m.in. wśród profesury. I pan Miodek, będący wówczas szefem Instytutu Filologii Polskiej postawił swoich pracowników w sytuacji więcej niż niezręcznej, to znaczy złożył swoim podwładnym propozycję nie do odrzucenia”. Mianowicie na radzie Instytutu zaproponował antylustracyjny apel, czy listo protestacyjny. Większość podwładnych pana Profesora, ma się rozumieć, podpisała to – poza nielicznymi wyjątkami. Był to jeden z pierwszych takich oszukańczych manifestów w kraju, a więc nie ma przesady w stwierdzeniu, że Jan Miodek wystąpił jako „pierwszy skrzypek” w tej antylustracyjnej orkiestrze.
Wiedziałem już wówczas, że pan Miodek ma bardzo partykularne, praktyczne i prywatne powody, dla których najwyraźniej musi negatywnie odnosić się do projektów służących jawności życia publicznego. Mając taką wiedzę i mając przypadkowy dostęp do mikrofonu radiowego nie uznałem za stosowne zataić tej wiedzy. Uznałem za konieczne ujawnienie tej informacji, a nie plotkowania o niej prywatnie w kawiarniach, czy na forach internetowych.
Pan Miodek potwierdził tę informację. Można znaleźć opublikowaną, bodajże w „Gazecie Wrocławskiej” jego wypowiedź – pamiętam tytuł: „Podpisałem jak idiota”. Tak właśnie profesor filologii ocenił swoje postępowanie sprzed lat. I o nic więcej mi nie chodziło, jak tylko o to, by każdy Polak zainteresowany życiem publicznym wiedział, że do opinii Jana Miodka należy odnosić się z daleko posuniętą rezerwą, ponieważ on sam nisko ewaluuje swój potencjał intelektualny w sprawach natury nie-filologicznej. A tymczasem Jan Miodek poszedł nawet dalej: wymienił z nazwiska dwóch funkcjonariuszy, z którymi miał do czynienia. Oni byli później świadkami i zeznawali fałszywie na moją szkodę. Bo tymczasem Jan Miodek zmienił front i wyrównał do szeregu antylustracyjnego – po tych pierwszych, niewtpliwie „w afekcie” poczynionych wyznaniach, poszedł „w zaparte” i oskarżył mnie o znieśławienie.
Jakiś czas później ujawniony został dokument IPN, w którym jest odręczne pokwitowanie odbioru między innymi akt Jana Miodka z archiwum SB jesienią 1989 r. To było pokwitowanie jednego z tych funkcjonariuszy! Złożyłem doniesienie do prokuratury, w którym opisałem, że ten funkcjonariusz po pierwsze fałszywie zeznawał w moim procesie, a po drugie jest on ostatnią osobą, która weszła w posiadanie dokumentów TW „Jam” o numerze archiwalnym I-60701. Prokuratura oczywiście nie uznała za stosowne podjąć jakichkolwiek kroków, które by zmierzały do odzyskania tych dokumentów z rąk tegoż funkcjonariusza.
Zostałem skazany przez wszystkie instancje, także w Sądzie Najwyższym i wówczas zdecydowałem się skierować sprawę do Strasburga.
O jednej sprawie trzeba koniecznie powiedzieć. Otóż sąd we Wrocławiu skazując mnie, wyprodukował kuriozalne uzasadnienie. W tym uzasadnieniu sąd wylicza dokumenty, które mu zostały przedstawione, które zaświadczały fakt rejestracji i 11 lat pozostawania w czynnej sieci agenturalnej Jana Miodka TW „Jam”. Tych dokumentów jest pół tuzina, a na koniec sąd podsumowuje to mniej więcej tak: „ale dokumenty te zostały sporządzone bez wiedzy i woli Jana Miodka i dlatego sąd nie uznaje ich za urzędowe”. To była podstawa skazania mnie na grzywnę – 20 tysięcy zł plus koszta sądowe i przeprosiny w prasie, radio i telewizji – czego zresztą nie uczyniłem, by nie dawać jakichkolwiek podstaw do twierdzenia, że ten akt niesprawiedliwości uznaję.
A więc nie zapłacił Pan grzywny i nie przeprosił prof. Miodka?
Oświadczyłem to od razu głośno sędziom Sądu Najwyższego, że nie będę nikogo przepraszał za mówienie prawdy. W ramach egzekucji tego wyroku i m.in. pewnego pięknego dnia odholowano mi spod domu moje 11-letnie auto. Później jeszcze lata całe prowadzono wobec mnie windykację komorniczą. Zresztą do dziś pozostaję obywatelem trzeciej kategorii – pozbawionym „zdolności kredytowej”.
Kiedy więc wybiera się pan do Strasburga?
Z pewnością nie prędko – teraz warszawska władza ludowa ma kilkanaście tygodni na odpowiedź, do której z kolei będzie się mógł ustosunkować mój nieoceniony adwokat w tej sprawie, mec. Stefan Hambura. A kiedy sprawa wejdzie na wokandę? Bóg raczy wiedzieć. Chyba prędzej uda m się skończyć mój najnowszy film: „TRANSFORMACJA – OD LENINA DO PUTINA” – to właściwie cykl filmów. Gotowe są już dwie pierwsze części, a po Wielkiej Nocy wracam do montażowni, by układać ścieżkę dźwiękową części 3 i 4.
Rozmawiał Sławomir Sieradzki