Tydzień nieprawdopodobnych zdarzeń za nami. Moskwa dała światu pokaz swoich niebanalnych możliwości: parę tuzinów rakiet wystrzelonych z pokładów niewielkich korwet unoszących się na wodach Morza Kaspijskiego uderzyło w pozycje „rebeliantów” w zachodniej Syrii.
Przy czym rewelacją jest tu nie tylko sam fakt posiadania przez Rosjan takich samosterujących rakiet – porównywalnych, jak się okazuje, z amerykańskimi Tomahawkami – ale też tak spektakularna demonstracja skuteczności systemów dalekiego rozpoznania i naprowadzania. Jeszcze parę tygodni temu prasa (notabene także rosyjska) powątpiewała w ogóle o istnieniu, co dopiero mówić o sprawności operacyjnej, pocisków typu Kalibr-NK – wyobrażano sobie, że ich zasięg liczy się co najwyżej w setkach kilometrów – a tu, proszę: nie tylko realnie istnieją, ale jeszcze precyzyjnie trafiają w wyznaczone cele oddalone o 1000–2000 km. Poza dającą do myślenia manifestacją możliwości projekcji siły była to więc również manifestacja niewąskiej finezji – także dyplomatycznej. Bo przecież wylegitymowali się przy okazji milczącą zgodą Teheranu na takie sztuki w irańskiej przestrzeni powietrznej.
Rosja więc nie tylko wróciła do gry na Bliskim Wschodzie, ale też najwyraźniej dyktuje jej warunki. W tym kontekście nie dziwi komunikat Waszyngtonu o „gotowości do ustaleń” w sprawie ruchów w Syrii. Ale przecież rosyjska akcja w Syrii nie byłaby się w ogóle zaczęła, gdyby Amerykanie nie zapalili już wcześniej zielonego światła. W jednym z najnowszych wywiadów Putin stwierdził wyraźnie: „Mogę zapewnić, że gdybyśmy nie znali stanowiska najważniejszych graczy na Bliskim Wschodzie i ich nastawienia do naszej akcji wobec terrorystów, gdyby było ono negatywne, to nie wykonalibyśmy tych uderzeń. Ale my to zdanie i ich stanowisko dobrze znamy, znamy ich opinie wyrażane wobec nas za zamkniętymi drzwiami i dlatego m.in. zdecydowaliśmy się na tę operację”.
Tak więc przy wszystkich medialnych pozorach kontrowersji mamy najprawdopodobniej do czynienia z sojuszniczym porozumieniem Moskwy i Waszyngtonu w sprawie syryjskiej. Pytanie: czy tylko w tej sprawie? Czy przypadkiem i operacja „uchodźcy” nie jest wspólnie autoryzowana z obu stron? To wcale niewykluczone – przy założeniu, że „uchodźcy” występują tu w roli walca, którym wyrównuje się plac budowy pod nową konstrukcję geopolityczną.
Tymczasem bez większego echa przemknęła wiadomość o przesądzeniu sprawy lokalizacji amerykańskich baz wojskowych: w Łasku, Drawsku Pomorskim, Ciechanowie, Skwierzynie i Choszcznie. Nominalnie mają to być na razie „bazy sprzętowe”, bez stałego kontyngentu „siły żywej”. Ale przecież, skoro nie mówi się o przekazaniu tego sprzętu Wojsku Polskiemu, to znaczy że pozostaje on własnością armii USA. A kto za sprzęt odpowiada, ten będzie go musiał jakoś pilnować – a zatem sprawować władztwo nad miejscem jego składowania. Zatem minister Siemoniak przesądził o naniesieniu na mapę Polski enklaw de facto eksterytorialnych. Zauważmy, że dzieje się to bez najmniejszej reakcji propagandowej ze strony Moskwy – która wszak z reguły nie zaniedbywała okazji, by zaznaczać swój kategoryczny sprzeciw wobec przesuwania punktów ciężkości NATO ku wschodowi. Czemu teraz milczy? Bo najwyraźniej nie ma żadnych powodów do niepokoju – została wcześniej dokładnie poinformowana i satysfakcjonująco uspokojona, że te nowe bazy nie będą reprezentować realnego potencjału „na zewnątrz”. Nie zmienią zatem znacząco stosunku sił w Europie Środkowej. Zmienią natomiast znacząco i być może przesądzą o stosunku sił wewnątrz państwa polskiego (byłego państwa polskiego).
W tym kontekście zdjęcia z krwawej pacyfikacji kolejnej „intifady” w Izraelu zdają się projekcją przyszłości, jaka czeka Polaków na kolejnym etapie. Metodyczne „zaprowadzanie ładu i porządku” przez wojsko i policję będzie nieodzownym elementem kolejnej fazy scenariusza rozbiorowego – kiedy konstytuująca się na naszym terytorium nowa suwerenność państwowa nie będzie już ograniczać się do tych skromnych pięciu baz, które na dobry początek podarował naszym sojusznikom minister Siemoniak, a polskim patriotom trzeba będzie pokazać ich właściwe miejsce (może za drutem kolczastym w Kiejkutach, a może – w razie większych potrzeb – właśnie w Drawsku).
Jaka jest w tej skrajnie niebezpiecznej sytuacji odpowiedź naszego „obozu patriotycznego”? Oto pani premier (in spe) Szydło desygnuje na MON Jarosława Gowina, który wszak ledwie parę lat temu jako minister sprawiedliwości rządu Donalda Tuska przekonywał, że nie było żadnych nacisków na rodziny smoleńskie w sprawie otwierania trumien przywożonych z Moskwy. Trzeba przyznać, że lepszego kandydata na „ministra obrony” kondominium rosyjsko-niemieckiego pod żydowskim zarządem powierniczym ze świecą by szukać.
Tekst ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa!