Trudno doprawdy dodać jakikolwiek nowy, zasadniczy element do wizerunku Lecha Wałęsy – „Wałka”, dla znajomych z Trójmiasta, a dla znajomych z SB, „Bolka”. Sam delikwent zdołał już tyle razy skompromitować się publicznie, że wystarczyło tylko słuchać i notować zmieniające się wersje kolejnych kłamstw – własnymi wypowiedziami i czynami Wałęsa przedstawił się nam już wielokrotnie jako zdrajca, sprzedawczyk i bezczelny krętacz (notabene: także złodziej dokumentów).
I mam tu na uwadze nie tylko jego działalność w charakterze płatnego kapusia komunistycznej bezpieki (pozostającego w czynnej sieci agenturalnej 1970-76), ale przede wszystkim całożyciową lojalność wobec polskojęzycznych sowieckich służb wojskowych – podjętą w czasach gomułkowskiego PRL, a kontynuowaną w dobie post-PRL Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ci ostatni zawsze, aż do grobowej deski mogli liczyć na gorliwość Wałęsy w usprawiedliwianiu ich zbrodni i zmiękczaniu nieodpartej wymowy faktów historycznych.
Kłamstwo biografii Wałęsy było istotnym zwornikiem układu władzy ostatniego ćwierćwiecza – a jednocześnie pozostawało narzędziem zewnętrznej kontroli nad Polską. To dlatego dziś o „dobre imię” Wałęsy upominają się zarówno architekci i beneficjenci III RP, jak i zagraniczni prominenci w rodzaju przewodniczącego Martina Schulza. Że akurat niemiecka prasa spieszy Wałęsie z odsieczą, nie dziwota – wszak to ledwie przed trzema laty Wałęsa wystąpił z pomysłem „zrobienia z Polski i Niemiec jednego państwa”. Kogo zdziwiło, że Wałęsa wygaduje takie rzeczy wykonując groteskowy ukłon w stronę Berlina, ten najwyraźniej zapomniał, jak dwie dekady wcześniej Wałęsa jako prezydent III RP gotów był oddać Moskwie eksterytorialne strefy zlokalizowane w opuszczanych właśnie bazach Armii Czerwonej. Nie ma w tym niczego dziwnego – najwyraźniej orientacja na silniejszego jest jednym z zasadniczych rysów patologicznego charakteru Wałęsy. Na gruncie własnych doświadczeń wynikłych z kontaktu z Wałęsą (na planie filmu dokumentalnego, w korespondencji mejlowej i wreszcie przed kolejnymi sądami) mogę przypuszczać, że po porostu nie wierzy on w jakiekolwiek suwerenne działanie – ani na poziomie osobistym (jako człowiek na każdym etapie komuś zaprzedany), ani na poziomie państwowym (jako wieczny agent wpływu). Zarówno w relacjach międzyludzkich jak i międzynarodowych sądzi innych według siebie – przyjmuje, że cały zakres swobody ogranicza się do wyboru obróżki i smyczy, na której się chodzi.
Kto więc dziś przyjmuje lekkie uchylenie (bo przecież jeszcze nie szerokie otwarcie) szafy CzeKiszczaka jako rewelację – ten najwyraźniej wcześniej nie uważał. Nie taiła wszak przed nami niczego, co było jej wiadome, ś.p. Anna Walentynowicz – choć Wałęsa w swej nadętej pysze i poczuciu pełnej bezkarności usiłował przedstawiać ją jako osobę niespełna rozumu, nie wahała się publicznie zadawać niebezpiecznych pytań o biografię przewodniczącego „Solidarności” a następnie prezydenta Polski. Kto chciał słuchać, ten już wówczas wiedział, z kim ma do czynienia. Z czasem odezwali się również i inni świadkowie historii – koledzy z gdańskiej stoczni, na których życiu zaważyły donosy „Bolka” (pozostającego w czynnej sieci agenturalnej 1970-76) – m.in. ś.p. Henryk Lenarciak, który udzieliwszy wywiadu do filmu „Plusy dodatnie, plusy ujemne” najpierw z dnia na dzień stracił pracę nocnego portiera (sic!), a zaraz potem zginął w wypadku ulicznym. Swoją wiedzą dzielili się również dawni znajomi z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, do których Wałęsa zgłosił się w drugiej połowie ll. 70 – najprawdopodobniej już jako reaktywowany przez bezpiekę wojskową prowokator – Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski. Ceną za mówienie prawdy było zawsze wykluczenie z życia publicznego III RP, nierzadko ostracyzm środowiskowy, np. w świecie akademickim – i próby zadania śmieci cywilnej w trybie procesowym. Z czasem całą nędzę i zakłamanie Wałęsy odsłonili historycy – nieliczni, ale tym bardziej zasłużeni w tej sprawie – Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk, Paweł Zyzak. Na szczęście zdążył złożyć świadectwo jedyny sprawiedliwy spośród funkcjonariuszy służb PRL, którzy w swoim czasie kontrolowali Wałęsę – mjr Janusz Stachowiak (RIP, cześć jego pamięci!). W wywiadzie udzielonym do filmu dokumentalnego „TW Bolek” (2008) ujawnił on fakt rejestracji Wałęsy jako kapusia WSW – jeszcze w latach zasadniczej służby wojskowej, a więc na długo przed Grudniem 1970.
Dokumenty mimowolnie zwrócone narodowi przez niefortunną depozytariuszkę, wdowę po CzeKiszczaku, mogą więc to i owo ukonkretnić, niejedno doprecyzować – ale nie zmienią już zasadniczych rysów szpetnego portretu Wałęsy, który wyszedł wszak przede wszystkim spod jego własnej ręki. Co jednak wciąż ważne i może najważniejsze, to wyzwolenie od tego szantażu, któremu wciąż tak licznie ulegają najpoczciwsi polscy patrioci: „kto godzi w Wałęsę, ten godzi w Polskę” – od kilku dni ten fałszywy sylogizm znów kursuje w publicznym obiegu. To jest właśnie kolejna próba prolongowania wałęsowskiego kłamstwa założycielskiego III RP na kolejne pokolenia. Nie ulegajmy takiej pokrętnej logice. Bo cóż by to była za Polska, gdyby jej przyszła pomyślność miała zależeć od pokrywania milczeniem zakłamania i niegodziwości jednego nieszczęśnika ?