Gdzie leży klucz do nowej, suwerennej, realnej polskiej geopolityki? Oczywiście na Białorusi – u sąsiada najbliższego nam pod każdym względem i w każdym wymiarze, nie tylko geograficznym. Unormowanie relacji z Mińskiem powinno otwierać listę najpilniejszych priorytetów w polityce zagranicznej realizowanej z Warszawy.
Białoruś, warto zauważyć, jest tym jedynym z naszych najbliższych sąsiadów, z którym nie mamy sobie do wyjaśnienia żadnych dramatycznych zaszłości historycznych – nie mamy trwałej „kosy”, jak to się mówi między kibicami – żadnej rzezi wołyńskiej, żadnej zbrodni katyńskiej, palmirskiej czy ponarskiej, żadnej Kołymy czy Auschwitz; nie musimy sobie odświeżać i uzgadniać pamięci czeskiej inwazji Śląska Cieszyńskiego 1920, ani nawet słowackiej napaści 1939 czy peerelowskiej inwazji Czechosłowacji 1968.
Białoruś, piękny kraj tak okrutnie spustoszony w minionym stuleciu przez socjalistów narodowych (niemieckich) i międzynarodowych (sowieckich), powinna być przez Polaków darzona szczególnym sentymentem – nie zaś protekcjonalnym lekceważeniem, którym stara się nas natchnąć propaganda ostatniego ćwierćwiecza. Propaganda ta – niestety realizowana z niemałym zaangażowaniem polskich agentów i pożytecznych idiotów – jest najdalsza od realnych i istotnych priorytetów naszej racji stanu.
Wszakże tak długo, jak długo pomiędzy Moskwą a Berlinem istnieje prócz Warszawy jeszcze jeden ośrodek krystalizacji geopolitycznej – tak długo niedopełniony pozostaje testament Katarzyny i Fryderyka, zwanych na nasze utrapienie „Wielkimi”. W najlepiej pojętym polskim interesie jest więc trwałe bezpieczeństwo, stabilizacja wewnętrzna i wzmacnianie, a nie podkopywanie prestiżu Białorusi na arenie międzynarodowej.
Parę miesięcy temu prof. Richard Pipes (niegdyś doradca prezydenta Reagana), który jako „wujek Dobra Rada” z ramienia amerykańsko-żydowskiego establishmentu okazjonalnie komunikuje imperialne intencje względem nas, bardzo zdecydowanie radził, byśmy w ogóle nie prowadzili żadnej polityki wschodniej (sic). W dość brutalnie otwartych słowach Pipes wyraził przekonanie, że Polska w ogóle nie powinna przejawiać jakiejkolwiek inicjatywy za linią Curzona.
Była to oczywiście opinia „niezależnego eksperta”, a nie oficjalne stanowisko Waszyngtonu – ale wszak oczywistym jest, że w ten sposób jakaś część elity amerykańskiej postrzega rolę Polski: jako lojalnego wasala, subordynowanego agenta, który ma posłusznie spełniać potrzeby amerykańskiej dywersji w regionie – aż do czasu, kiedy w ramach kolejnego „resetu” zostaniemy w imię wyższej racji imperialnej złożeni na ołtarzu „normalizacji” stosunków Waszyngtonu z Moskwą. Respektowanie takich zasad – które prócz Pipesa starają się nam zaaplikować ludzie pokroju Victorii Nuland (z Dep. Stanu), Elissy Slodkin (z Dep. Obrony) czy Alexandra Vershbowa (po linii NATO) – to oczywiście prosta droga do ostatecznej utraty suwerenności; do ukonstytuowania się na naszym terytorium nowego projektu geopolitycznego, który od lat nazywam „kondominium rosyjsko-niemieckim pod żydowskim zarządem powierniczym”. Przy czym ów „żydowski zarząd” z perspektywy Białego Domu będzie najlepszą gwarancją utrzymania amerykańskiego arbitrażu na całym kontynencie europejskim, którego głęboka „transformacja” jest już w toku.
Wszystko to, ma się rozumieć, w ramach globalnych przeszeregowań poprzedzających fazę militarnych rozstrzygnięć. Bo chyba nie na żarty Robert Kagan – prominentna figura zaplecza intelektualnego tzw. neokonów, współinicjator PNAC (The Project for the New American Century), nb mąż Victorii Nuland – z powagą artykułuje obłędny pogląd, że motorem postępu w dziejach są wojny (sic). Nie podejmę tu próby rysowania pełnego pejzażu tej rozpoczętej już przygrywki III wojny światowej – wracam do kwestii białoruskiej.
REGIONALNY „GAME-CHANGER”
Tak bowiem, jak w skali globalnej czynnikiem zmieniającym dotychczasowy układ są Chiny, jak w skali kontynentalnej „game-changerem” jest Turcja – tak w naszym regionie nowym graczem mającym potencjalne możliwości zmiany układu dyktowanego przez zwycięzców II wojny światowej jest właśnie Białoruś. Nie może jednak wiele uczynić sama. Podobnie jak cała Grupa Wyszehradzka ma zbyt mały „wagomiar”, by zagwarantować pokój i suwerenność na Międzymorzu bałtycko-adriatycko-czarnomorskim. Koniecznym – i przez wszystkich pożądanym – zwornikiem takiego układu musi być, ma się rozumieć, Polska. Ale taka, która realizować będzie własną rację stanu – nie przez utożsamienie z racją stanu jakiegokolwiek innego państwa.
Klientelizm będzie dla nas zawsze złą, niemądrą, bezpłodną opcją. Polskiego interesu narodowego nie należy wieszać u cudzej klamki – niezależnie do tego, czy klamka ta zamocowana jest na Kremlu, czy w Białym Domu. Polacy państwowcy w żadnym wypadku nie powinni więc kierować się wytycznymi, którymi raczą nas Pipes & Co. – ani też, dodajmy, przyjmować niebacznie jakichkolwiek propozycji składanych nam szczodrze ustami Włodzimierza Żyrynowskiego. Pilnie potrzebne jest nam, owszem, całkiem nowe otwarcie w polityce wschodniej – ale droga do Moskwy dla każdego polskiego państwowca musi prowadzić właśnie przez Mińsk.
Trzeba to wyraźnie stwierdzić: w stosunkach polsko-białoruskich zmarnowaliśmy ostatnie ćwierćwiecze. I z całą pewnością większą odpowiedzialność ponoszą za to kolejne układy warszawskiej, niż reżim miński, który niejednokrotnie dawał poważne sygnały znamionujące wolę zbliżenia. Kolejne układy władzy w naszym Post-PRL-u – niestety bez większej różnicy, czy z lewa, czy z prawa – realizowały względem Mińska obłędną politykę zaprzepaszczania szans; politykę jawnie sprzeczną z naszym interesem.
Przykładowo: odrzucenie propozycji wydelegowania na Białoruś polskiego pełnomocnika ds. prywatyzacji (oferta złożona przez Mińsk Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych przed niespełna dziesięciu laty), czy transmitowanie na Białoruś eurokołchozowej propagandy – to były nie pomyłki nawet, ale wprost zbrodnie stanu popełniane przez zdrajców pokroju Sikorskiego; ale niestety błędne wytyczne pozostają niezmienione po przejęciu sterów przez „obóz patriotyczny”. Doceńmy skalę absurdu: mamy ruch bezwizowy z Królewcem – ale na granicy z Białorusią nadal utrzymujemy swoistą wersję „żelaznej kurtyny”. Polski prezydent zawozi 4 miliardy dla agentów i łapowników z Kijowa – a minister Waszczykowski jedzie do Mińska z pustymi rękami i mówi o sprawach rozpaczliwie drugorzędnych.
WSPÓLNA DEKLARACJA NEUTRALNOŚCI
Tymczasem tylko dzięki synchronizacji naszych wysiłków z Mińskiem możemy jeszcze uratować pokój i zadbać o resztki suwerenności w Europie Środkowej. To oczywiste, że w obliczu nieuczciwej gry, jaką prowadzą z nami nasi tradycyjnie podstępni rozbiorcy i nieszczerzy alianci – kompletnie niewiarygodni w swych deklaracjach „wzmacniania wschodniej flanki NATO”, niczym Francuzi z Anglikami popychający nas do wojny z Niemcami w 1939 r. – trzeba natychmiast powiedzieć „pas” i wstać od stolika odłożywszy blotki, jakie mamy w ręku. Nie wolno kontynuować rozgrywki z szulerami – bo to musi się skończyć tragedią. I trzeba to głośno zakomunikować – światu i własnemu narodowi – jednocześnie występując z inicjatywą pokojową.
I najlepiej uczynić to właśnie w uzgodnieniu z najbliższym sąsiadem. Tylko wspólna deklaracja prezydentów Polski i Białorusi – o braku jakichkolwiek wzajemnych pretensji, o wspólnej determinacji skutecznego przeciwstawienia się jakimkolwiek roszczeniom zewnętrznym, połączona ze stanowczym wezwaniem do poszanowania nienaruszalności granic i suwerenności rządów w Europie Środkowej – może jeszcze odwrócić wyrok wydany w tajnych gabinetach dyplomatycznych i kantorach bankowych.
Jeśli nie chcemy zostać ostatecznie ograni, ograbieni, a może i wybici w toku kolejnej „transformacji” już realizowanej przez armie i służby Zachodu i Wschodu – Warszawa powinna niezwłocznie wystąpić z deklaracją neutralności, którą Mińsk w lot pojmie, doceni i zechce się do niej przyłączyć. A za Mińskiem pospieszą wszyscy inni – Budapeszt i Praga tylko czekają na znak, że Warszawa zamierza poważnie traktować własną suwerenność. Nota bene: tak zdecydowane wyrazy wsparcia udzielonego nam ostatnio przez premiera Orbana i prezydenta Zemana znamionują powagę naszego położenia – ci mężowie stanu doskonale rozumieją przecież, że kiedy padnie Polska, wówczas suwerenność utraci może bezpowrotnie cały region.
Pojmuje to z pewnością również prezydent Łukaszenka. A normalizacja stosunków pomiędzy Warszawą a Mińskiem natychmiast da do myślenia wszystkim sąsiadom i przyspieszy procesy ozdrowieńcze zarówno wśród szowinistów litewskich, jak i ukraińskich. Słowem – cała środkowoeuropejska układanka geopolityczna zacznie wreszcie wyglądać sensownie. Bo tylko wspólnie możemy przeciwstawić się narzucaniu nam kurateli z Moskwy czy z Berlina. Tylko wspólnie i w porozumieniu możemy zapobiec rozgrywaniu nas przez Londyn metodą „chmielnicczyzny”, czy przez Waszyngton za pomocą kolejnych „majdanów” (na ten kijowski Amerykanie wydali, jak wynika z wypowiedzi Victorii Nuland, pięć miliardów).
Dla uniknięcia wszelkich nieporozumień: deklaracja neutralności nie oznacza kapitulacji ani samorozbrojenia. Nie oznacza wywieszenia białej flagi i poddawania się pod czyjąkolwiek protekcję. Wręcz przeciwnie – tylko wzmacniając Wojsko Polskie i oddając wolnym Polakom prawo do noszenia broni będziemy w stanie wyegzekwować przestrzeganie naszej suwerenności. Nota bene: statystyki powszechności dostępu do broni na Białorusi stoją znacznie lepiej: u nich – blisko dziesięć sztuk na setkę obywateli, u nas – zaledwie półtorej sztuki na stu Polaków (sic). Armia białoruska – choć dziś pozostaje ściśle zintegrowana operacyjnie z armią rosyjską – właśnie w sprawie neutralności stanowić będzie argument nie do zlekceważenia przez kogokolwiek, samej Moskwy nie wyłączając. Nie ma wątpliwości: Białoruś to ostatnie otwarte dla polskiej geopolityki okno możliwości – choć może to już zaledwie lufcik…
Tak czy inaczej – tej opcji nie wolno dłużej ignorować. Jeszcze większym błędem – zbrodnią stanu – byłoby dopuszczenie do sytuacji, w której mielibyśmy się konfrontować jako zastępczy gracze rozstawieni po przeciwnych stronach w konflikcie imperiów: Polacy jako lokalni „proxy” dla Amerykanów, Białorusini – dla Rosjan – zabijający się wzajemnie w jakiejś zastępczej, lokalnej „limitowanej wojnie” sprowokowanej na tradycyjnej osi pomiędzy przesmykiem suwalskim a bramą smoleńską. Po takiej wojence Ławrow i Kerry będą mogli bez większej zwłoki przystąpić do negocjacji w Wiedniu czy Bazylei – tylko nas już nie będzie. Będzie, jak wyżej: kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym – od Dniepropietrowska po Wrocław, od Odessy po Witebsk i Wilno.
DZIEDZICTWO KORONY I WIELKIEGO KSIĘSTWA
Nie daj Bóg, by mieli Polacy kiedykolwiek skierować broń przeciw Białorusinom, czy odwrotnie – do tego nie wolno nam dopuścić. Jesteśmy wszak dziećmi tej samej Rzeczypospolitej – nota bene: w sensie bynajmniej nie tylko literackim, przenośnym, ale i wprost genetycznym (sic – por. np. rewelacyjne wyniki naukowych badań występowania tzw. haplogrupy R1a1 w naszych genotypach).
A kogo nie ożywiają żadne sarmackie sentymenty, niechaj przynajmniej weźmie pod uwagę, że Białoruś jest państwem korzystającym z energii atomowej, produkującym m.in. najcięższe pojazdy na świecie (wykorzystywane w amerykańskich kopalniach odkrywkowych), a jednocześnie wytwarzającym wysublimowany sprzęt diagnostyczny i aparaturę skanującą (używaną na bodaj wszystkich lotniskach b. Związku Sowieckiego) – to nie w kij dmuchał. Nie mówiąc już o tym, że Białoruś – w przeciwieństwie do Polski – nie jest jeszcze ze szczętem wyprzedana ani podporządkowana dyktatowi eurokołchozowej demo-dyktatury, ani globalnej polit-poprawności. Kto tego wszystkiego nie szanuje i nie docenia – ten kiep, mości panowie.
A kto do dziś nie wyszedł jeszcze ze stanu zaczadzenia antybiałoruskim czarnym piarem – którego główną linią było i jest straszenie i szydzenie z prezydenta Aleksandra Łukaszenki – ten niech zważy, że nie namawiam tu na żadne serdeczności ani zażyłości. Namawiam przede wszystkim na normalne interesy: niechaj jeden kupi, a drugi sprzeda. Nie ma chyba potrzeby szerzej tłumaczyć, jakim radykalnym stymulatorem ekonomii tzw. ściany wschodniej byłoby każde ułatwienie w obrotach handlowych z Białorusią.
Namawiam na racjonalne, pragmatyczne podejście – na współdziałanie, którego domaga się elementarna logika wysnuta z lekcji dziejów Korony Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dziś, w obliczu wielkiej prowokacji wojennej, w której wykorzystane być mogą przeciw nam wszelkie chwyty (prowokacje z udziałem rezunów islamskich i rezunów ukraińskich, ludzików zielonych czy tęczowych; fala terroru stymulująca wzmożenie migracji uchodźców-nachodźców, po której nastąpi faza stabilizacji pod hasłem „deradykalizacji”, która obejmie pospołu nas wszystkich), podjęcia natychmiastowej kooperacji samoobronnej Polaków z Białorusinami – tego domaga się po prostu narodowy instynkt samozachowawczy.