Konwulsje, o jakie przyprawił Rzeczpospolitą Trzecią i Pół falstart rzezi niewiniątek w sądownictwie, okazują się równie ciężkie, jak konfuzja, w jaką popadli kibice dobrej zmiany na tle nagłego napadu samodzielności, jakiego doznał belwederski prezydent. Choć więc kolejne spektakularne przesilenie za nami, rzecz cała bynajmniej na tym się nie skończy – „You ain’t see nothin’ yet”, „Teraz dopiero się zacznie”, jak parafrazować można tytuł amerykańskiego przeboju.
Nie powiodła się nieudolna, bo najwyraźniej nieskoordynowana, próba przetrącenia twardego rdzenia WSI w sądach i prokuraturze poprzez przełączenie starego, poststalinowskiego i neoeurokołchozowego układu „na ręczne sterowanie” z rządu. Procedowanie stosownych ustaw napisanych „pod siebie” przez ministra Ziobrę wywołało ze strony bezpośrednio i pośrednio zainteresowanych sierot po PRL-u zaciekłą kontrakcję – której głównym wątkiem było, jak zwykle, przyzywanie interwencji zewnętrznej na odsiecz „zagrożonej demokracji”. Odsiecz, owszem, nadeszła – ale z najmniej przez wszystkich oczekiwanej strony: mianowicie kij w szprychy raczył wetknąć osobiście belwederski prezydent Duda.
Co do meritum – jednoznaczny pogląd w tej sprawie miałem okazję wyrażać publicznie nie jeden raz także i na tych łamach. Przed dwoma laty, komentując konkretne przypadki nękania i prześladowania przez postpeerelowski wymiar (nie)sprawiedliwości polskich patriotów, tak tutaj pisałem:
Powiedzmy wyraźnie: ani prokuratorzy, którzy wszczynają takie sprawy, ani sędziowie, którzy takich aktów oskarżenia nie odsyłają do diabła, tylko w majestacie prawa postanawiają je z powagą rozpatrywać – to nie są ludzie zasługujący na miano Polaka. To są sowieccy folksdojcze – a urzędy, które reprezentują, są organami władzy kolaboranckiej, nie polskiej. Owszem, mówi się tam i pisze po polsku – ale nie ma zrozumienia ani polskiej tradycji, ani znajomości polskiej historii, ani respektu dla polskiej racji stanu. […] Fakt posługiwania się przez tych ludzi i te urzędy godłem polskim woła o pomstę do nieba – i domaga się zdecydowanej akcji politycznej. […] Czas oczekiwania na autorefleksję i autosanację władzy – także sądowniczej – już się skończył.
Szanowny Czytelnik zechce wybaczyć przydługi autocytat, ale zapoznając się z ciągiem dalszym wywodu, warto chyba orientować się, czy radykalizm w danej sprawie nie jest przypadkiem daty zbyt świeżej, by wykluczać koniunkturalizm czy brak ugruntowanych przekonań piszącego. W lutym 2015 r. tak dalej argumentowałem:
Zauważy ktoś może w tym miejscu, że w działania „niezawisłej” prokuratury i stanu sędziowskiego nie można w żaden sposób ingerować z zewnątrz. Że zatem wszelka akcja polityczna byłaby naruszeniem prawa. Nic podobnego. Postulowana wyżej akcja winna być prowadzona właśnie pod hasłem najwyższej troski i dbałości o ową niezawisłość. Właśnie w imię niezawisłości trzeba niemających najwyraźniej żadnych związków z Polską prawników jak najpilniej odsunąć od ich zaszczytnych funkcji i zawodów. Tych durniów i łajdaków, tych pogrobowców Stalina i Hitlera, prawych dziedziców Wareckiego i Bardonowej w polskim wymiarze sprawiedliwości trzeba jak najszybciej ratować przed ich własną niekompetencją. Bowiem aby mogli być prawdziwie NIEZAWIŚLI – trzeba najpierw, aby NIE ZAWIŚLI na najbliższej latarni, kiedy naród polski nareszcie ocknie się i poszuka odpowiedzialnych za autokompromitację i upadek państwa [„Polska Niepodległa”, luty 2015].
Tak zdecydowany pogląd w tej sprawie miałem zresztą okazję wyrobić sobie znacznie wcześniej – w oparciu o rodzinne, także i własne wieloletnie doświadczenia z „niezawisłym” sądownictwem i „niezależną” prokuraturą w PRL i post-PRL. Po wielokroć stając przed łajdakami poprzebieranymi w togi – w sprawach własnych jako oskarżony lub cudzych jako świadek – miałem okazję przekonać się, jak głęboka i rozległa jest w środowisku sędziowskim demoralizacja. Czy może, sięgając do bogactwa dosadnej staropolszczyzny, lepiej powiedzieć wprost: skurwienie. Doprawdy nie znajduję lepszego określenia na to, z czym miałem tylekroć do czynienia – zwłaszcza wysłuchując obrażających prawo, logikę i zdrowy rozsądek pokrętnych uzasadnień (gotowych już zawczasu) wygłaszanych tuż po ogłoszeniu łajdackich wyroków.
Co piszę tu, notabene jako wnuk i prawnuk adwokatów, notariuszy, a nawet potomek staropolskich jeszcze podsędków – z tej rodzinnej tradycji czerpiąc poważny stosunek do państwa i prawa, i wrodzoną rewerencję względem zawodów prawniczych. Ale właśnie z tego szacunku i z tej powagi wynika mój jednoznacznie i radykalnie negatywny osąd postpeerelowskiego wymiaru (nie)sprawiedliwości i najszczersza pogarda dla środowiska prawniczego en masse. Jestem przekonany, że w Polsce stanowi ono bodaj największą, a na pewno jedną z najgroźniejszych zorganizowanych grup przestępczych, która ciesząc się pełną bezkarnością, partycypuje w urządzaniu z państwa permanentnego żerowiska dla mafii, służb i lóż. Sądownictwo, z Sądem Najwyższym i Trybunałem Konstytucyjnym na czele, tworzy ostatnią linię okopów, ciąg z góry upatrzonych pozycji, na jakie wycofują się wszystkie sieroty po PRL i ZSRS – pod przewodem formalnie zlikwidowanej mafią WSI. Zwłaszcza w sądach wyższych instancji ostentacyjną pogardę dla prawa, uczciwości, patriotyzmu i zdrowego rozsądku uznać należy za normę. Przede wszystkim więc do sądownictwa i prokuratury współtworzących tę ponurą atrapę i żałosną namiastkę państwa polskiego stosuje się ogólna diagnoza: tego nie da się grzecznie wynegocjować, nie da się prowizorycznie naprawić – to trzeba po prostu obalić.
Otóż konfrontacji z tą prostą prawdą nie wytrzymuje najwyraźniej prezydent RP Andrzej Duda – nie pozwalają mu na to albo ograniczenia intelektualne (sam jest wszak właśnie patentowanym postpeerelowskim prawnikiem), albo emocjonalne (brak asertywności w konstelacji rodzinno-środowiskowej).
Niektórym zdawało się, że prezydenckie weto podziała niczym rozlanie oliwy na wzburzone fale, że jednym finezyjnym ruchem prezydent Duda jednocześnie rozbroi groźną minę podłożoną pod gmach państwa, a przy tym sam wybije się na polityczną suwerenność względem Kaczyńskiego, swego demiurga. Popyt na złudzenia najwyraźniej nigdy nie słabnie – a koniunkturę gotowe są jeszcze nakręcać nawet najtęższe, profesorskie głowy, udelektowane „salomonową” roztropnością prezydenta. Tymczasem, aby zauważyć, że decyzja Dudy ani trochę nie zbija z tropu antypolskich agitatorów, że bezwzględna machina propagandowa na Zachodzie ani na moment nie zwalania, wystarczyło zerknąć na strony takich ośrodków eurokomuny jak londyński „Guardian”, który wszak już nazajutrz serwował swym odbiorcom świeżą porcję hiobowych wieści z Polski, akcentując zapowiedź złożenia podpisu pod jedną „kontrowersyjną ustawą”, nie zaś zapowiedź wetowania dwóch innych. Także w kraju jedynym ewidentnym rezultatem prezydenckiego weta było nabranie wiatru w żagle przez „obrońców demokracji”, których oszukańczą retorykę prezydent niejako wstecznie uprawomocnił.
Nieodparcie przypomina się cytat z naszego współczesnego wieszcza: „To, co nas podzieliło – to się już nie sklei” – diagnoza, choć w zgoła innych okolicznościach formułowana, i tu pasuje jak ulał. Kontekst smoleński nie jest zresztą nie na miejscu – bo wszak warto przypomnieć, że 10 kwietnia 2010 r. to właśnie Andrzej Duda oddał klucze do prezydenckiej kancelarii ludziom Komorowskiego; nie czekając ani nie żądając urzędowego potwierdzenia śmierci swego ówczesnego patrona i pracodawcy, Lecha Kaczyńskiego. To charakterystyczny rys sylwetki aktualnego prezydenta RP, który najwyraźniej wbrew rozlicznym złudzeniom w momentach krytycznych nie przejawia nawet instynktów prawnika skrupulanta – skoro wystarczyło jedno tupnięcie, a może nawet tylko groźna mina, by zapomniał o procedurze. Niechże się więc nikt specjalnie nie łudzi, że w tym człowieku zadziałał suwerenny instynkt państwowy i że sumienie jurysty podpowiedziało mu konieczne „non possumus”. Albo że taka radykalna emancypacja „dużego pałacu” ratuje nas przed czymś jeszcze gorszym (jak chce wierzyć jeden poczciwy profesor z Krakowa), ba, może nawet podnosi na wyższy poziom sprawę polską, a bodaj i sprawę monarchiczną (sic – jak się to zdaje nie mniej zacnemu uczonemu z Łodzi). To niestety tylko piękne fatamorgany – instalowanie własnych szlachetnych intencji i oczekiwań w wydmuszce polityka, którego biografia (przynależność do Unii Wolności za prezesury nieboszczyka Geremka) ani praktyka urzędowania tak wzniosłych scenariuszy bynajmniej nie realizuje. Potwierdza natomiast z każdym miesiącem coraz dobitniej plastelinową miękkość tej sylwetki politycznej.
Notabene: ciekawa jest zaproponowana przez niektórych publicystów interpretacja całej tej sytuacji jako ustawki, której miałby dokonywać Jarosław Kaczyński, aby jednocześnie usadzić jednego nadamibitnego pretendenta (Ziobrę), przekierowując odium odpowiedzialności za wyhamowanie reform na drugiego pretendenta (Dudę), koniec końców zachowując monopol przywództwa dobrej zmiany. Ta interpretacja – przypisująca Kaczyńskiemu makiaweliczny zamiar wprowadzenia całego państwa w obszar tak ciężkiej turbulencji po to, by finezyjnie zarządzać konfliktem we własnym obozie, „zamówienie” weta u prezydenta, by ukrócić dobrą passę ministra – zdaje się jednak przekombinowana. A w każdym razie ciężar strat wizerunkowych nie równoważy tu ewentualnych profitów politycznych – więc i w tym wariancie nie daje się dłużej bronić piłsudczykowskie złudzenie, w myśl którego „jakoś to będzie”, bo Jarosław na pewno coś wymyśli. Jak na razie Jarosław może się poszczycić kolejnym wypadkiem przy pracy – kolejnym „zbuntowanym robotem” do długiej już kolekcji, w której Duda zajmuje niniejszym poczesne miejsce, tuż obok Marcinkiewicza i Kluzik-Rostkowskiej.
Któż więc huknął na niego z góry, czy może tylko ze zmarszczoną brwią spojrzał głębiej w prezydenckie oczy? A może nie musiał nawet spoglądać – może z obecnym prezydentem RP takie rzeczy załatwia się na telefon, zwłaszcza jeśli jest to telefon z Berlina (patrz: trzy kwadranse rozmowy z kanclerz Merkelową)? Jeśli istotnie odegrała tu rolę perswazja Zofii Romaszewskiej, to byłaby to kontynuacja pewnej smutniej tradycji – bo wszak właśnie jej śp. mąż, senator Zbigniew Romaszewski w swoim czasie nakłaniał prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by nie podpisywał nowej ustawy lustracyjnej z uwagi na „dane wrażliwe”. A czyjej „wrażliwości” wyszedł teraz naprzeciw prezydent Duda programowo realizujący wszak „testament polityczny” Lecha Kaczyńskiego? Notabene: z całego owego w szczegółach nieokreślonego „testamentu” dobrze znamy tylko dwie klauzule: niepublikowanie legendarnego aneksu WSI i proklamowanie „rzeczypospolitej przyjaciół” na spółkę z kawalerem Orła Białego Szewachem Weissem. Któreż więc mafie, służby lub loże lokalne czy międzynarodowe mogą najprędzej liczyć na Andrzeja Dudę? Złe pytanie, należy je odwrócić – po dwóch latach tej prezydentury pytajmy raczej retorycznie: które liczyć nie mogą?
A przecież wojna o Polskę, której nie wolno nam przegrać, dopiero teraz na dobre się rozkręci. Kto szuka źródeł obcej inspiracji w działaniach „obrońców demokracji”, ten znajdzie je bez większego trudu. Zgodnie jednak z tradycją ostatnich lat horyzont tych poszukiwań zakreślany jest stanowczo nazbyt wąsko. Oto bowiem jedni skupiają się na moskiewskich powiązaniach firm, które da się skojarzyć z Fundacją Otwarty Dialog, słynącą „majdanowymi” receptami, jakie kolportuje. Inni zwracają uwagę na berliński telefon Merkel i brukselskie ujadanie Timmermansa e tutti quanti. Ale bez szerszego echa przeszło waszyngtońskie wystąpienie niejakiego Marka Tatały, przedstawiciela Forum Obywatelskiego Rozwoju (fundacji, w której radzie zasiada Leszek Balcerowicz) na specjalnym posiedzeniu Komisji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, tj. amerykańskiej Komisji Helsińskiej działającej ni mniej, ni więcej tylko pod auspicjami Kongresu USA. Otóż na tym to znakomitym forum 26 lipca dzielił się pan Tatała, człowiek Balcerowicza, uwagami o zagrożeniach demokracji w Polsce. Specjalny raport utrzymany w tym właśnie tonie (pełnego hipokryzji zatroskania o wolność, praworządność i demokrację w Polsce) jest teraz dostępny na oficjalnych stronach owej amerykańskiej komisji opatrzonych dumnym godłem Stanów Zjednoczonych (patrz: https://www.csce.gov/international-impact/events/democracy-central-eastern-europe). A to ci konfuzja! Warszawski rząd może się więc okazać zbyt krótki, by trudniące się donosami na Polskę balcerowiczowskie Forum Obywatelskiego Rozwoju potraktować adekwatnie do sytuacji – a więc przynajmniej tak jak Fundację Otwarty Dialog, w której nasłana w trybie nagłym kontrola skarbowa przeprowadzić ma stosowny kipisz. Zatem media współtworzące otulinę propagandową dobrej zmiany taktownie milczą – najwyraźniej nie chcąc przyprawiać o nadmierne dysonanse poznawcze swych odbiorców, którzy nie ochłonęli jeszcze z entuzjazmu wywołanego przez wspaniałe entrée prezydenta Trumpa na placu Krasińskich. Gdyby się dowiedzieli, jak wielu ludzi w Waszyngtonie zatroskanych jest dziś o los polskiej demokracji, tak pono zagrożonej przez „autorytaryzm”, mogliby się poważnie zdziwić. A wszak to nieodżałowany (w swej szczerości) nieboszczyk Brzeziński zostawił nam w testamencie politycznym zdanie, że „coraz więcej ludzi” w Waszyngtonie dobrze rozumie, że „ten dziwny rząd” w Warszawie „to sprawa przejściowa”…