Gesty przyjaźni i deklaracje nowego otwarcia w stosunkach polsko-rosyjskich mają swoją szczególną tradycję. Mało kto pamięta, jak to wyraźnych oznak „ocieplenia” dopatrywali się niektórzy – nie dość przezorni, jak się miało wkrótce okazać – polscy politycy na przedwiośniu 1945 roku.
Oto bowiem do trwającej w podziemiu Delegatury Rządu Na Kraj dotarła korespondencja sygnowana przez sowieckiego generała Iwanowa – z zaproszeniem na „rozmowy”. Parę tygodni zajęły robocze ustalenia z kolejnymi emisariuszami gen. Iwanowa i konspiracyjne konsultacje w kręgu przywódców Państwa Podziemnego, po czym w ostatnich dniach marca szesnastu liderów stronnictw politycznych – z delegatem Jankowskim i ostatnim komendantem Armii Krajowej gen. Okulickim na czele – przybyło na umówione miejsce spotkania w Pruszkowie pod Warszawą. Poza sceptykami (Okulickim i Pużakiem) w większości byli podobno dość dobrej myśli – samą inicjatywę sowiecką interpretowali jako przełomową. Niektórzy sądzili nawet, że skoro Sowieci zapraszają na rozmowy, to tym samym uznają legalne władze polskie – i tylko patrzeć, jak odsuną marionetkowy „Rząd Tymczasowy” złożony z ich agentury, a uznają Radę Jedności Narodowej, która wraz z Delegatem Rządu reprezentuje niepodległą Rzeczpospolitą w kraju i na uchodźstwie. Generał Iwanów obiecywał wszak wszelkie ułatwienia – łącznie z samolotem do Londynu – by Polakom umożliwić ustalenia z prezydentem i rządem.Tymczasem dalej wszystko potoczyło się już jak w komunikacie radia Erewan: samolot, owszem, poleciał – ale do Moskwy; nie na żadne „rozmowy” – a na przesłuchania przed sowieckim sądem. Miast ławy sejmowej czy fotela ministerialnego polskich polityków czekała ława oskarżonych i więzienna cela. Niektórych (Jankowskiego, Okulickiego) przyjęcie zaproszenia gen. Iwanowa miało kosztować życie. Notabene, owym „Iwanowem” okazał się być sam Iwan Sierow (1905-1990), wybitny specjalista od rozprawiania się z wrogami władzy sowieckiej – czego dowody da jeszcze w roku 1956 na Węgrzech – którego za uprowadzenie „szesnastu” Stalin odznaczył gwiazdą Bohatera Związku Sowieckiego i awansował do stopnia generał-pułkownika. A wszyscy Polacy, służący jako pośrednicy i emisariusze w tej misternej kombinacji operacyjnej, okazali się – nie dziwota – sowieckimi agentami.
Jest jednak w tej historii pewien mało znany szczegół, który od pewnego czasu (konkretnie: od kwietnia ubiegłego roku) nabrał szczególnej wymowy. Otóż, kiedy samolot unoszący część spośród już aresztowanych, choć nie w pełni jeszcze pojmujących, co jest grane, Polaków leciał na wschód, zaszły pewne charakterystyczne komplikacje, które tak oto zapamiętał jeden z pasażerów: Po kilku godzinach lotu – mgła, śnieg. Jeszcze po pewnym czasie z kabiny pilota wyszedł jeden z majorów i podszedł do (…) kapitana: „Znajetiet Moskwa nas nie prinimajet”, po czym pilot machnął ręką i wrócił [do kabiny]. Po pewnym czasie przyszedł znowu, wziął mapę lotnisk, patrzył na nią przez chwilę, potem zmiął i i wściekłością rzucił no ziemię. Wyszedł. Po pewnym czasie znów przyszedł zdenerwowany i powiedział stłumionym głosem do kapitana: „Benzyny nie ma, lotniska nas nie przyjmują, koniec”. Wtedy kapitan odsunąwszy ze słowami „Adajdi” majora, który z nim rozmawiał – wszedł do kabiny, pilota odsunął energicznie, złapał za kierownicę i zaczął walić ku ziemi, i bez kapotażu, równo wylądował w polu, w śniegach. Było to tak wspaniałe, że Polacy, którzy zrozumieli, że dla „politycznej” katastrofy poświęcono również czterech bolszewików, naprawdę szczerze bili lotnikowi brawo.
Cytuję za książką Piotra Kołakowskiego zatytułowaną Pretorianie Stalina. Sowieckie służby bezpieczeństwa i wywiadu na ziemiach polskich 1939-1945 (Warszawa 2010). Autor tego jakże pożytecznego i jakże dziś na czasie opracowania jakoś nie potrzebuje raportu żadnej spec-komisji, by zauważyć: Najprawdopodobniej Polacy mieli zginąć w katastrofie lotniczej i tylko sprawność pilota, niewtajemniczonego w zamiary NKGB, zawdzięczali życie. Tak więc, mało brakowało, a nie byłoby nawet żadnego pokazowego procesu „szesnastu” – ot, po prostu w okolicy Iwanowo-Wozniesieńska w moskowskoj obłasti nastąpiłaby zwyczajna „katastrofa”, o jaką w rosyjskich warunkach klimatycznych tak przecież łatwo. I „cały demokratyczny świat” podszedłby do takiego przykrego incydentu z pełnym zrozumieniem, by nie rzec: z kompletną obojętnością. Było już wszak po Jałcie.
Fakt, że dzielny pilot skomplikował nieco sytuację, nie mógł wpłynąć zasadniczo na realizację koncepcji poddania terytorium Polski pod jurysdykcję moskiewską. A koncepcja ta – zauważmy – okazała się dość trwała, skoro i dziś w sprawach należących, zdałoby się, do polskiej racji stanu ostatnie słowo mają jednak rosyjscy spece. Skoro i dziś marionetkowy reżim warszawski najwyraźniej uznaje tęże samą jurysdykcję – a to zakazując otwierania trumien (bo tak każą moskiewskie przepisy), a to akceptując retuszowanie: zeznań {bo tak rzekomo każą moskiewskie kodeksy). Doprawdy, kolejne to za grobem zwycięstwo generała Sierowa – którego praca w charakterze „trenera-selekcjonera” polskiej elity przywódczej bynajmniej nie idzie na marne.
Ale żeby nie zwalać wszystkiego na generała Sierowa (bo czy wilk winien, że się owce same doń garną „na rozmowy”?), zacytujmy jeszcze bezlitosną opinię Władysława Poboga-Malinowskiego, który porwanym szesnastu przypisał ni mniej, ni więcej tylko zdumiewającą płytkość w ocenie sytuacji i krańcową naiwność w założeniach i rachubach. Inna rzecz, jak mało wiedział Pobóg-Malinowski o stopniu infiltracji Państwa Podziemnego przez służby, sowieckie (o czym więcej w wyżej wymienionej książce Kołakowskiego). A jeszcze insza: że przecież ktoś to zaproszenie w imieniu Rzeczypospolitej musiał przyjąć – choćby po to, żeby przed sądem historii nie było cienia wątpliwości: niewyswobodzona z samodzierżawia Moskwa nikogo poza w pełni lojalną i przewidywalną agenturą w Warszawie nie akceptuje.
A swoją drogą, gdyby jeszcze kiedyś wróciło tu, tak na serio, państwo polskie, to po załatwieniu szeregu niecierpiących zwłoki spraw porządkowych (w rodzaju pilnego rozstrzelania zdrajców), warto by zwrócić się do najwyższych władz Rosji z prośbą o pomoc w identyfikacji tego dzielnego pilota – by mu nadać (bądź ewentualnie potomkom przekazać) jakieś wysokie odznaczenie za tamto brawurowe lądowanie w śnieżycy pod Iwanowo-Wozniesieńskiem w marcu ’45. Byłby to zadatek prawdziwego „ocieplenia” – które wszak nie znajduje gorętszego zwolennika ode mnie: szczerego antysowieckiego moskalofila.
Grzegorz Braun
za: Polonia Christiana